NASZE POSZUKIWANIA CZ.2 Dragan
Po lekkim śniadaniu wsiadamy w naszą Toyotę i ruszamy najpierw na północ w stronę Laktaši. Tam odchodzi na wschód mniejsza droga, którą jedziemy w stronę Prnjavora. To byłe powiatowe miasteczko zachowało coś ze swojego charakteru, choć przybyło tu i ówdzie coś nowszego.
Owoce aż miło kupować, a był akurat sezon na truskawki...
Jest tu kościół i meczet, ale teściowa na zdjęciach nie poznaje tych budynków; wyprawa do Prnjavora to była raczej podróż końmi, a nie spacerek.
Kupujemy jeszcze dla teściowej gazetę serbską ale z łacińską pisownią to będzie jej łatwiej czytać.
Jedziemy dalej na wschód w stronę Derventy. To tutaj jest stacja kolejowa i stąd wyjeżdżały pociągi na północ. Do tej Derventy to jednak teściowa (przypominam - 12 lat!) musiała sama 3 dni wieść krowę bez jedzenia i picia. Czasem tylko któryś z uciekinierów dał jej coś przekąsić. A rodzice jeszcze załatwiali jakieś sprawy tuż przed wyjazdem. Jak się przysłuchać takim opowieściom, to przypominają się "Kamienne geny" Marko Perkovica Thompsona.
Derventa nie zachwyca, strasznie też zniszczona, więc trudno się domyśleć jak mogła wyglądać wcześniej.
Po drodze co i rusz widać ruiny i zgliszcza.
Teraz z kolej skręcamy parę kilometrów na północ i jedziemy z powrotem na zachód. Jakiś czas droga wiedzie wzdłuż Sawy. Stajemy się odświeżyć i coś zjeść. A po drugiej stronie Chorwacja.
Okazuje się, że wszystko dosyć cywilizowane, czyste, jedzenie bez zarzutu. Jeszcze nie potrafię tego docenić nie wiedząc jakie doświadczenia czekają mnie w Chorwacji.
Droga wije się między rzeką, polami, pagórkami, asfalt jest niezły, choć to droga mało uczęszczana. Poletka są małe, krowy czerwone (o takich wspominała teściowa!). Mijamy znane już nam nazwy: Sitneši, Lepenica, Myszkowce, Polakowice… Naszym celem jest Srdeviči. Zwane przez Polaków Sierdziewice. Posiadana mapa pozwala się domyślać, że dojazd do nich powinien być w Srbaču. Trochę kluczymy, więc postanawiamy spytać kogoś już w Srbaču jak dojechać do Srdeviči: pytani od razu nam pokazują małą ukrytą niemal w krzakach dróżkę oczywiście bez żadnego znaku drogowego.
Skręcamy, droga robi się coraz węższa, ale ruchu nie ma więc jedziemy dalej. Dla pewności znów pytamy tym razem o sąsiada: Dragana Jurisicza. Ku naszemu zdziwieniu słyszymy odpowiedź, że tak, wie gdzie mieszka, to jeszcze dalej w górę. Posłusznie jedziemy dalej. Więc po paru kilometrach pytamy jeszcze raz, tym razem odpowiedź jest podobna, więc jeszcze raz przy sklepie. Tym razem ktoś pokazuje nam szutrową drogę, w którą skręcamy aż dojeżdżamy do miejsca gdzie droga jest zbyt zniszczona by ryzykować. Tak więc już 10 km przed celem ktoś znał Dragana i wiedział gdzie mieszka. Idziemy dalej pieszo.
Jeden dom wcześniej dowiadujemy się, że kolejna chałupa to nasz cel.
i już zaczyna ją widać:
Szukamy kogoś, a tu ani widu, ani słychu...
Pukamy do starej chaty...
...nieśmiało podchodzimy do nowszej...
pukamy, pukamy; no nie możemy sobie pozwolić na odwrót kiedy jechaliśmy niemal 1000 km.
W końcu słychać wewnątrz jakieś odgłosy. Wreszcie powoli pojawia się Dragan. Chyba, przecież jeszcze się nie widzieliśmy. Pytamy grzecznie. Tak, to on. I teraz zaczyna się tłumaczenie: czy pamięta Jagusię, pokazujemy stare 60 letnie zdjęcie:
No jak to? Musi pamiętać, chodzili razem do polskiej szkoły w Rakovac, sąsiedniej wsi, której już nie ma.
Zaprasza, więc siadamy do stołu, podaje własnej roboty śliwowicę, ze śliwek, które rosną obok nas. Dobra była i mocna. Wszystkie inne kupowane później były niestety rozcieńczane.
Opowiadamy, opowiadamy. Porozumienie nie jest takie łatwe, jako, że mimo polskiej szkoły czas robi swoje, a mój raczej chorwacki niż serbski był jeszcze w powijakach. Dowiadujemy się jednak, że obu synów ma w Austrii, żona już dawno nie żyje i sam jest on ostatnim Serbem, który jeszcze żyje od czasów przedwojennych w tym samym miejscu. Opowiada o wizycie znajomych z tej samej wsi, co teściowa. I o swojej wizycie w Polsce. Wyraźnie się ożywia kiedy przypominamy mu o "kuglanej". Mówi, że nie szedł do szkoły bo chciał oglądać zawody. Gdyby raczej poszedł może lepiej znałby polski?
Sami czynimy ciekawe spostrzeżenia natury ogólnej. Człowiek żyje tak, że żadna unia, czy totalitaryzm mu nie zaszkodzi. Po pierwsze nie zawsze dojedzie samochodem, bo deszcz rozmyje szutrową drogę, albo przejazd zaleje potok. Ma własną krowę, kury, ogródek na warzywa i pole, które dał w pacht. Do sklepu 3 km idzie pieszo ale częściej wiezie go sąsiad starym Golfem. Potrzebuje kupić tylko chleb, cukier, herbatę i zapałki. Gospodarka jest w całości ekologiczna: kury jedzą to co znajdą w ziemi, znoszą jaja, z których wylęgają się kurczaki, a łagodny klimat pozwala przetrwać krótką zimę. Zresztą drewna jest tu w bród. Idealne miejsce na czasy ostateczne...
Okolica jest piękna:
Pozostaje jeszcze zdjęcie pamiątkowe:
Idziemy z kolei szukać miejsca, które wskazał nam sąsiad i gdzie stał dom rodzinny teściowej. Szukamy, szukamy...
Śladu prawie nie ma. Tylko jakby stare "boisko", jakby fragment gumna, i parę drzew owocowych, które tu w naturalny sposób nie rosną, jakaś gruszka, winorośl; reszta wszystka zarosła lasem. Nie mam łopaty, bo została w aucie. Chciałem zobaczyć gdzie były fundamenty i może ten słynny ogromny kamień piaskowca na progu. Może był za duży by go zabrać...
W końcu wracamy do Banja Luki. Wieczorem w TV oglądamy relacje o ulewnym deszczu, zalanych polach i rozmytych drogach właśnie w okolicach, które zwiedzaliśmy i w Srdeviči. Teraz rozumiemy; trzeba jednak przyznać, że kiedy wracaliśmy od Dragana większe wyrwy już były zasypane żwirem. Zresztą z tą drogą sytuacja powtórzyła się rok później.
Jedziemy jeszcze do miasta i spełniamy jedną z ważniejszych misji na naszej trasie: materiał na spódnicę dla teściowej. Zresztą nie mogło być to kupione gdzie indziej tylko w samej Banja Luce. To było wówczas najdalej położone miasto, które miało ważność niemal stolicy. W nim lokowały się wszystkie marzenia o wielkim świecie. Dziś Banja Luka jest stolicą Republiki Serbskiej w ramach Bośni i Hercegowiny.
Materiał trochę nas kosztował, ale był piękny i do dziś teściowa chodzi w tej spódnicy.
Miła sprzedawczyni doradziła nam odpowiednie dodatki, wszystko skompletowała i zapakowała. Wtedy też dowiedziałem się, że spódnica po serbsku to "suknia".
Na pożegnanie jeszcze jedna fotka z Banja Luki: