MOSTAR
Droga niedługa, ale bardzo malownicza. Od razu meldujemy się u naszego znanego już gospodarza, zostawiamy samochód i idziemy do miasta. Mieszkamy blisko centrum, ale spokojnie na uboczu, więc w kilkanaście minut docieramy do starego miasta i słynnego na cały świat zabytkowego mostu. Sama nazwa Mostar oznacza strażników mostu. Pierwszy most drewniany istniał już wcześniej, ale kamienny zbudowano w 1566 roku. Mostar należał wtedy do imperium otomańskiego, po obu stronach Naretwy powstało wiele meczetów, karawanserajów, warsztatów różnego rodzaju rzemiosł. Do dzisiaj niektóre z warsztatów istnieją a rzemieślnicy wykonują na oczach turystów różne przedmioty. Wyraźnie jednak widać dosyć ścisły podział na część wschodnią i zachodnią miasta.
Zachodnia należy do niemuzułmanów (Chorwaci, Bośniaccy chrześcijanie) i wschodnia (muzułmańscy Bośniacy). Bardziej malownicza dla nas jest część muzułmańska, ale piwa się tam nie napijesz. Zaczynamy więc od obiadu z piwem, wybierając restaurację z widokiem na rzekę.
Po stosownym odpoczynku idziemy na stare miasto z mostem. Dzisiaj jest pusto, bo to poniedziałek i swobodnie można poruszać się i pooglądać most i okolice.
W części arabskiej wypełniamy jeszcze jedną powinność zaplanowaną już wcześniej. To ciuch do tańca brzucha, który uprawia córka mego brata.
A dla córki siostry żony coś niby spodnie ale szyta jak rozpruta spódnica. Zakładanie tego wymaga instrukcji.
Próba lodów nie wymaga instrukcji...
Wycieczka do miasta budzi różne wrażenia z powodu zniszczeń wojennych, jakie widać jeszcze do dziś. Przyjemniej jest spacerować po obu stronach rzeki i podziwiać pięknie odrestaurowane (głównie muzułmańskie) szkoły czy meczety. Siłę i "pokojowy charakter" islamu słychać już około 4:30 rano; głos mułły wzmocniony przez megafony i zwielokrotniony przez kilkadziesiąt meczetów skutecznie budzi ze snu.
Jedziemy więc dalej...
Blagaj
To znane miejsce oddalone kilkanaście kilometrów od Mostaru na wschód od miasta. Wcześniej na rogatkach miasta robimy spore zakupy w dużym markecie. Znając ceny w Chorwacji całkiem słuszna decyzja. Po zakupach dalej - w odpowiednim miejscu trzeba skręcić z głównej drogi w mniejszą. Znaków drogowych oczywiście brak. W końcu docieramy do ostatniego parkingu przed wielką ścianą, spod której wypływa błękitna rzeka. Naukowcy podejrzewają, że nie jest to źródło tylko dalszy ciąg rzeki, która wcześniej gdzieś wsiąka bez śladu. Od razu powstała duża rzeka zdaje się potwierdzać te podejrzenia. Tak czy inaczej jesteśmy w Górach Dynarskich a wapienne skały charakteryzuje szybkie wymywanie i duża ilość zjawisk krasowych, a to źródło jest jednym tylko ich przykładem. Z drugiej strony widok doprawdy bajkowy.
Stojący na brzegu domek derwiszy wydaje się zaraz spadnie do rzeki a wisząca nad nim skała urwie się i pogrzebie muzułmanów. Bo derwisze są ich odłamem. Z powodu kultu świętych niektórzy wyznawcy Allacha nie uznają ich za współwyznawców. W domku jest minimuzueum, ale nic ciekawego w nim nie ma.
Jedziemy dalej na południe. To inaczej niż większość Polaków, którzy biorą kurs na Medjugorie. Nas jako ortodoksyjnych chrześcijan to nie interesuje. Góry stają się bardziej strome i bardziej suche. Tylko w jednym miejscu w szerokiej dolinie śródgórskiej widać jakieś ślady aktywności rolniczej.
Tabliczki jak ta przypomina mi ostrzeżenia z przewodników, żeby w tych miejscach nie szukać ustronnego miejsca. Znajdujemy ścieżki wydeptane przez owce i to nam wystarcza.
Cała ta trasa jest niezwykła, dla mnie wręcz magiczna. Droga w zasadzie niezbyt szeroka, ale dziury połatane, a ludzi nigdzie nie widać. Z rzadka straszą opuszczone domostwa i jakaś taka dziwna cisza w powietrzu. Trochę przypomina mi się biblijny opis złych duchów, które wyszedłszy z człowieka błąkają się po miejscach bezwodnych i bezludnych. Takie wrażenie miałem tylko raz w Dolomitach powyżej 2500 metrów.
Granica między Republiką Serbską i federacją Muzułmańsko-Chorwacką jest jak rozczłonkowane kilka liter "S", tak więc jadąc z góry na dół (północ-południe) granicę tę przecina się wielokrotnie i tylko język pisany jest jedyną informacją gdzie jesteśmy. No i rodzaj oferowanego piwa: tam gdzie Jelen, Nektar i Lav jest część serbska, gdzie inne - część chorwacka i muzułmańska.
Sama Bośnia i Hercegowina jest chyba jedynym państwem w swoim rodzaju. Część zwana Republiką Serbską ma własną stolicę (Baja Luka), własny parlament, własną policję, sądownictwo, język, wiarę, pisownię. Podobnie federacja Chorwacko-Muzulmańska. Wspólna jest tylko kolegialna rada składająca się z przedstawicieli tych trzech narodowości, która nie może wszak podjąć niektórych decyzji z powodu braku jakiegokolwiek poparcia, któregoś z wariantów proponowanych ustaw. Jeden z nich narusza interesy innej grupy i tak w kółko Macieju.
Przez Stolac docieramy do Trebinje. To najdalej na południe wysunięty kawałek Bośni i Hercegowiny. Tu znów jest Republika Serbska, więc sporo napisów w serbskiej grażdance (nie mylić z cyrylicą!).
To ładne miasteczko oferuje wiele miejsc wartych zobaczenia, ale trafiamy na poobiednią sjestę i wszystko jest pozamykane. Tak że sami nie mamy gdzie zjeść.
Po krótkim spacerze jedziemy dalej, tym razem na południowy-zachód. Droga i okolice jak zaczarowane i wymarłe. W końcu osiągamy jakąś przełęcz i dalej droga wiedzie w dół. Jest zatoka więc stajemy na chwilę. Po wyjściu z samochodu bije w nas łagodne i ciepłe powietrze. Przecieramy oczy ze zdumienia; to pierwszy raz w życiu widzimy! Adriatyk!. Jeszcze zamglony ale widok i klimat z górskiego przechodzi w tak ulubiony przez mieszkańców Północy. No i wyspy:
Nasza droga na półkach skalnych widziana z dołu.
Za parę kilometrów granica z Chorwacją i przekraczamy ją bez problemów. Tylko strażnik coś pyta, a ja wzruszam ramionami. Później poznaję co to putovnica. Jeszcze chwila i jedziemy wzdłuż Cavtat i wzdłuż linii brzegowej. I wreszcie Dubrownik! Udaje się przystanąć w zatoczce po prawej stronie i robimy fotki znane z pocztówek i przewodników na całym świecie.
Jedziemy dalej, przekraczamy most Franja Tuđmana a przed Stonem skręcamy na Pelješac. w Okolicy Drače droga przechodzi "na drugą stronę" półwyspu i teraz wiedzie południowym wybrzeżem.
W końcu docieramy do Orebića, szukamy kwatery, pytamy pierwszej napotkanej kobiety przy drugim czy trzecim domu. O dziwo mówi płynnie po niemiecku i od razu pomaga: sama ma jeszcze remont ale jej sąsiadka jak najbardziej powinna mieć miejsce. Nie najgorsze. Oprócz apartamentu mamy do dyspozycji spory taras ze stołem - idealne miejsce na śniadania. Ale to potem. Najpierw idziemy zobaczyć wodę z bliska. I posmakować, bo dosyć słona.
Od razu trafiamy na jeżowce, ale mamy buty i jesteśmy przygotowani.
Zosia kupuje kapelusz na słońce i idziemy poznać topografię miasteczka. To w zasadzie dwie ulice wzdłuż plaży, jedna położona wyżej i służąca za drogę przelotową, a druga wzdłuż samej plaży. Ale ruch na niej jest tylko do promu bo dalej nie ma gdzie jechać.
W tle "Trzy Palmy" nasz ulubiony bar niedaleko przystani i portu. W zasadzie tylko napoje, ale muzyka rockowa w najlepszym stylu pozwalała delektować się jej i wina smakiem. W rok później rockowych barmanów już nie było.
Orebić jest pusty o tej porze roku, a niektóre miejsca szykowane są jeszcze na sezon, choć to połowa czerwca. Nad miastem góruje niemal 1000 metrowy Sv. Illia (św. Eliasz), a z drugiej strony rozciąga się Adriatyk i widok na okoliczne wysepki oraz na Kurčulę. Wyspę i miasto.
CDN.