DZIEŃ 2 - "Na południe"Było ciemno jeszcze, gdy opuszczaliśmy ciepłe łóżeczko w Czechach i odpalaliśmy Skodzinkę. Nasza droga wiodła wprost do Austrii, która znajdowała się prawie za zakrętem. Zdecydowaliśmy, że Austrię pokonamy drogami płatnymi - cena winietki ( nawet w PZMOT ) nie zwalała z nóg, nasz znajomy Prawie-Już-Austryjak bardzo zachwalał tamtejsze autostrady, a świadomość odległości do Vodic motywowała do wyścigu z czasem. Ruszyliśmy więc. Gdy zrobiło się już trochę jaśniej zatrzymaliśmy się w jakimś przydrożnym McDonaldsie, aby zjeść posiłek - wiadomo, "śniadanie na autobahnie". Jakież było nasze zdziwienie gdy w ramach "burgera" otrzymaliśmy produkt wykonany ze zwykłej bułki przennej... A taką miałem ochotę na sezam z rana. Cóż począć, zjedliśmy co dali, a ja pierwszy raz jak żyję zobaczyłem Monikę pijącą kawę o piątej rano.
Wiedeń przywitał nas nieskończoną ilością "zawijasków", "obważanków" i innych wiaduktowych tworów. Mam wrażenie, że pod tym względem pokonali nawet Niemcy. Przywitał nas także strasznymi korkami, a były dopiero okolice godziny szóstej. Pierwszy raz w życiu widziałem, że pięć pasów również może stać w korku. Gdy udało się pokonać drogowe zatory ruszyliśmy dalej w świat. Kurczę, spory ten Wien.
Postęp, postęp, postęp - w Austrii tankuje się już nie tylko samochody. A na horyzoncie góry.
Droga przez Austrię nie była przesadnie emocjonująca. Może to i lepiej, gdyż z każdym kilometrem dalej od domu wprost proporcjonalnie nie pragnąłem żadnych nieoczekiwanych "przygód" drogowych nie przeżywać. Nasze oczy po drodze zaczęły cieszyć górskie krajobrazy, a było to miłe o tyle, że oboje bardzo lubimy góry. W międzyczasie powoli zaczęliśmy zbliżać się do Spelfeld, czyli miejsca, od którego podróż przez Słowenię planowaliśmy z ominięciem dróg płatnych - najdroższa winietka za 60 km jazdy to wyjątkowo nieekonomiczna sprawa. Decydując się na tą trasę dużo czasu wcześniej nie wiedzieliśmy jakie to będzie miłe dla nas zrządzenie losu. W Spelfeld zatrzymaliśmy się na kawę w przydrożnej knajpce, która serwowała także ćwierkanie papug mieszkających w dość dużej klatce na zewnątrz lokalu. Zacząłem się zastanawiać, czy w tym miejscu Austrii już nie ma zimy?
Nasza radość jazdy przez Słowenię trwała krótko. Na początku na nic nie zapowiadającym zwężeniu jezdni jakiś Czech w Fordzie Galaxy postanowił nas nie zauważyć i prawie zepchnął z drogi, ale na szczęście skończyło się na chwili stresu. Po paru kilometrach dojechaliśmy do znaku "zakaz wjazdu" oraz barierek ustawionych w poprzek drogi, za barierkami natomiast wesoło hasało stadko robotników drogowych i ich oswojonych maszyn. Słowo "ku***", które wyleciało z moich ust było wyjątkowo ciężkie i lepkie... AutoMapa ma opcję "objazd" - wiem, że ma - i chociaż nigdy z niej nie korzystałem udało mi się ją odnaleźć i uruchomić. Zawróciliśmy na trzy i pojechaliśmy zwiedzać Słowenię.
I napiszę teraz całkiem szczerze, że ten objazd to był najlepszy objazd jakim kiedykolwiek w życiu jechałem. Przez wioski, lasy, łąki, wąską krętą drogą. Wśród ślicznych krajobrazów, którymi cieszyliśmy nasze oczy. Takie pół godziny zupełnie niespodziewanego bonusa od życia. Ani się obejrzeliśmy i znaleźliśmy się w Mariborze. Skierowaliśmy nasze cztery kółka na Ptuj, gdyż tam mieliśmy wbić się na autostradę ( która de facto już autostradą w tym miejscu nie jest ) i przekroczyć granicę Cro.
"Granica państwa za 500 metrów"... który to już raz dzisiaj Hołek nam to oznajmił? Pierwszy kontakt z Chorwacją to parking dla podróżnych zaraz za punktem wydającym cenny "bilet autostradowy". Pierwszy kontakt - Toi-Toi pośrodku parkingu. Chłodne przywitanie. Popiliśmy wody, zrobiliśmy osiem pajacyków, zmieniliśmy się za kółkiem i dalej w drogę. Już prawie na miejscu...
Chorwacja. Stwierdziłem, że oprócz tysiąca wysp mają w inwentarzu także tysiąc tuneli i tysiąc mostów. Droga z każdym kilometrem stawała się coraz bardziej urocza. Jak wspominałem wcześniej oboje lubimy góry, więc każdy skalno-roślinny twór wystający z ziemi sprawia naszym duszom frajdę. Kilometry mijały bez żadnych niespodzianek i praktycznie bez żadnego ruchu. Przez pierwsze 100 km jazdy spotkaliśmy na swojej drodze słownie pięć samochodów. Gdy prowadziłem, droga była pusta, a Monika w tym czasie drzemała na fotelu pasażera, bawiłem się w gangstera i łamałem Chorwackie prawo, a dokładnie nie włączałem świateł mijania w tunelach. Tak...
Pirovac. Miły starszy pan w PPO przywitał nas gromkim "Polska!", a następnie odchudził nasz portfel o równowartość prawie 80 PLN za przejazd autostradą. Od Vodic dzieliło nas 30 minut jazdy. I właśnie pokonując ten odcinek pierwszy raz zadurzyłem się w Chorwackich drogach. Gładkich. Pustych. Oferujących świetne widoki za każdym zakrętem. Jeśli kiedyś, po śmierci, miałbym trafić do Samochodowego Nieba to chciałbym, abym przez wieczność mógł jeździć właśnie tam. Myślę, że tam prowadzenie nawet Poloneza musi sprawiać radość. Muszę w tym miejscu dodać bardzo ważną rzecz - bardzo szybko załapałem Południowy Styl Jazdy. Bardzo mi się on podoba. Jestem fanem. W każdym bądź razie, bo chyba wypadłem z wątku, wjechaliśmy do Vodic. Znaleźliśmy nasz apartament, zaparkowaliśmy, wytachaliśmy tonę bagaży, poklepaliśmy po masce naszą dzielną Skodzinkę i poszliśmy na miasto. W sumie to nie. Poszliśmy poszukać miejsca z jedzeniem i alkoholem, aby zakończyć w głowie proces jazdy autem, a następnego dnia postanowiliśmy się nawet do niego nie zbliżać. Szliśmy główną ulicą, patrząc na znajdujące się po drugiej stronie jezdni restauracje. Studiując menu jednej z nich ( takiej, która przyciągnęła nas wyglądem ) koło nas nagle pojawił się "naganiacz", szybka rozmowa po angielsku i restauracja miała swoje dwie ofiary - głodnych i zmęczonych turystów.
Pozwolę sobie poświęcić akapit temu wieczorowi. Restauracja, w której się znaleźliśmy zwie się Argola i trudno ją przegapić, gdyż znajduje się naprzeciwko Vodickiej mariny. Szczerze, to w Vodicach wszystko znajduje się na przeciwko Vodickiej mariny, gdyż ta wydaje się nie mieć końca. Zamówiliśmy lokalne piwo, przestudiowaliśmy kartę i zamówiliśmy potrawy. Monika sałatkę warzywną oraz smażoną rybę, a ja mix mięs z grilla. Na początek wjechała przystawka - pizzopodobny chlebek czosnkowy, którego nie znoszę, więc zjadłem prawie cały. A następnie zaczął się koszmar.
Gdybyśmy wiedzieli jak wyglądają porcje to zamówilibyśmy jedną na pół. Trudno powiedzieć, czy ze względu na "misunderstanding" czy ze względu na poczucie humoru naszego kelnera Monika zamiast ryby otrzymała talerz owoców morza. I to był moment, kiedy pierwszy raz w życiu zjadłem ośmiorniczkę, chociaż to wyzwanie planowałem podjąć dopiero "trochę później". W każdym razie: nasze porcje były więcej niż uczciwe. Były miażdżące. Gdy już uporaliśmy się z daniem głównym na stół wpadło ciasteczko - lokalny specjał, nazwy którego jednak nie byłem w stanie zapamiętać ani wymówić. Na koszt firmy. Monika odpadła, ja swoje zjadłem, ale do dziś nie wiem jak to zrobiłem. Ciacho było pyszne. Po uregulowaniu rachunku nie zostaliśmy jednak wypuszczeni z lokalu - w ramach pożegnania na Monię czekał kieliszek sherry, a na mnie rakija. Tak, na koszt firmy.
I tak się właśnie zdobywa wiernych klientów, gdyż w Argoli pokazaliśmy się jeszcze nie jeden raz.
Dotarliśmy do naszego przytulnego apartamenciku i zapadliśmy w głeboki, południowy sen. W nocy była burza, wg właściciela domu jedna z potężniejszych, które tu widział, ale my nic nie słyszeliśmy.
DZIEŃ 3 - "Monika, chyba zabłądziliśmy i pojechaliśmy w złą stronę. Przecież to są Włochy!"Na pewno znacie to uczucie, które zwie się "deja vu". Właśnie to przeżywaliśmy widząc Vodice. W sumie, to każdą odwiedzaną przez nas w kolejne dni miejscowość. Nie da się - po prostu nie da się zatrzeć faktu, że Chorwacja była częścią Imperium Rzymskiego. Chorwacja to takie "małe, tańsze Włochy" ( moja własna, zastrzeżona nazwa ) i przez pierwsze dni pobytu wciąż odżywały w nas wspomnienia z wyprawy do Rzymu właśnie. Ale nie o tym chciałem.
Vodice to bardzo przyjemne miejsce. Marina, która kilka lat temu została okrzyknięta najpiękniejszą na świecie, faktycznie jest miła dla oka. Duża plaża, poza "turystycznym centrum" całkiem dzika więc spokojna i pusta. Na pewno wpływ na to miał także okres naszego pobytu, bo poza sezonem... Zgiełk "centrum", ale jeśli chcesz spokoju to także znajdziesz go bez problemu. Przytulne, ciasne uliczki. Tak, Vodice to przyjemne miejsce. Nasz wybór okazał się trafny. Cieszyliśmy się pogodą, a dzień ten był dniem powolnego relaksu i nieśpiesznego kroku.
CDN.