pora dokończyć ten dramat
znowu w Serbii - na początku ruch umiarkowany, jedzie się nieźle. Staję w najbliższym mieście, czyli w
Pirocie, w celu wymiany waluty (na granicy kurs był oczywiście zbójecki). Przy okazji okazuje się, że jest tutaj całkiem fajny zamek z XIV wieku.
Po powrocie do auta okazuje się, że kręcą się przy nim policjanci... obchodzą dookoła, zaglądają do środka, jakby nigdy nie widzieli Focusa. Zakazu nie widziałem, nie wiem o co im chodzi - odczekujemy, aż sobie pójdą i zaczną zaczepiać kierowców po drugiej stronie ulicy, po czym szybko odjeżdżamy.
Na drodze w kierunku
Niszu psuje się pogoda, zaczyna nawet padać, właściwie po raz pierwszy od czasu wyjazdu ze Śląska (nie licząc kilku kropel podczas jazdy nad Morze Czarne). Cel na dziś to Belgrad, ale jest młoda pora, więc zahaczamy jeszcze o sam Nisz - centrum miasta zwiedziłem przed rokiem, więc postanawiam zajrzeć do
Mediany, gdzie znajdują się ruiny pałacu Konstantyna Wielkiego.
Niestety, ruiny okazują się zarysem fundamentów wśród trawska i zamkniętym budynkiem, kryjącym mozaiki.
W dodatku od strony gór nadciąga potężna burza - czym prędzej uciekamy z otwartego terenu, już wśród błysków. Jej środek dopada nas na stacji benzynowej - kiedy wychodzę z auta piorun strzela kilkaset kilometrów od nas: zjeżone włosy, świst i huk jak po wybuchu bomby, aż wszyscy podskoczyli, a na całej tankszteli padły komputery...
Autostrada do stolicy mocno zatłoczona - to Turcy wracają na Zachód... i od razu zmienia się klimat jazdy. Wbrew obiegowym opiniom nie uważam bałkańskich kierowców za wariatów - moim zdaniem jeździ się tutaj w miarę normalnie, poziom chamstwa niższy niż w Polsce. Oczywiście jest większy chaos, ale w tym chaosie jest metoda. Natomiast Turcy, w swoich wypasionych mercolach, zachowują się jak panowie i władcy - na maksa, światła, migania, wciskanie się, puść króla. Widać jednak przepaść mentalną dzielącą mieszkańców Bałkanów a Turków.
Symbolem tureckiej dominacji są wszechobecne zajazdy z żarciem halal.
Rok temu spałem w
Belgradzie na sympatycznym kempingu w dzielnicy Zemun, ale stamtąd było daleko do centrum, wiec w tym roku zaklepałem hostel, "najtańszy w stolicy". No i zaczęło się jego szukanie... najpierw trzeba było zaparkować samochód, co w Belgradzie graniczy z cudem - stanąłem właściwie na skrzyżowaniu i gdzie tu może być hostel? Na właściwej ulicy brak tego numeru - łazimy w kółko, w końcu okazuje się, że hostel jest... na ostatnim piętrze bloku mieszkalnego
Hostel to właściwie dwa mieszkania (pod prysznic trzeba przejść przez klatkę schodową
) z uroczym widokiem z sypialni...
Najbardziej masakryczna jest winda - w środku trzeba docisnąć drewniane drzwi, a podłoga wydaje się być z dykty! Mieści tylko dwie osoby, jak jechaliśmy w trójkę to miałem wrażenie, że zaraz spadniemy w dół
Ale przynajmniej hostel znaleziony - pora wrócić po auto. Z przerażeniem obserwuję, że znowu kręci się koło niego policja! Na szczęście akurat wlepiała mandat sąsiadowi, więc udało mi się odjechać i zaparkować na śmietnisku przed blokiem
Zapewne atutem, poza widokami, jest położenie hostelu - praktycznie na przeciw głównego dworca. Do centrum jest więc bliziutko - po zmroku można obejrzeć, jak zagospodarowano nabrzeże nad Sawą.
Pora znaleźć jakieś żarcie - przez przypadek trafią się restauracja o intrygującej nazwie
?. Mieści się w XIX-cznym zajeździe, cudem przetrwały wśród współczesnej zabudowy - ceny może nie najniższe jak na Serbię, ale trzeba wydać dinary no i jest masakrycznie pyszne!
Do talerza przygrywa jakiś zespół - skocznie, lecz z minami, jakby właśnie u nich PIS wygrał wybory - a między nogami kręci się kocur, podobno dziki i niebezpieczny. Szybko go obezwładniłem
Jest czwartek, ale miasto już szykuje się do weekendu, widać grupy lachonów polujące na imprezy. Ja planowałem zajrzeć jeszcze do spelunek w parku niedaleko hostelu, ale te już były zamknięte
W piątek rano jeszcze jakieś zakupy, fotografuję też ciekawy budynek, na którym znalazłem napisy z czasów austro-węgierskiej okupacji Belgradu w latach 1915-1918.
Inne odkrycie to wrak parostatku na Sawie...
Wyjazd z Belgradu był bezproblemowy, trochę więcej zajęło przejechanie przez Nowy Sad. Ostatnim postojem na serbskiej (lecz już nie bałkańskiej ziemi) było miasteczko
Bač (Bács), słynące z kilku zabytków. Najciekawszym są ruiny zamku, wybudowanego w XIV wieku przez węgierskich królów...
Przed zamkiem mijamy autokar Węgrów, zwiedzający swoją dawną Ojcowiznę...
Oprócz zamku w Baču są m.in. resztki murów miejskich z bramą, franciszkański klasztor, sypiący się katolicki kościół i ruiny tureckiej łaźni, jedyne takie w Wojwodinie (generalnie miejscowość uchodzi za "najbardziej średniowieczną" w prowincji).
Było coś dla ducha, jest i dla ciała - za resztkę dinarów kupuję liter rakiji
Na granicy unijnej luzik - Serbowie mają wszystko w dupie, Węgier pyta czy byłem na wakacjach, ile mam cygaretów i mogę jechać - całość zajęła mi może z 7 minut. Kieruję się na
Mohacz, ale tym razem mam zamiar przepłynąć tam promem, bo w mieście przez Dunaj nie ma mostu. Prom rzeczywiście jest, koszt to około 25 złotych i dobrze, że można płacić w euro. W sumie dość wysoki koszt jak na atrakcję trwającą z 3 minuty...
Weekend, też podobnie jak rok temu, zaplanowałem nad Balatonem, w znanym mi i lubianym
Balatonföldvár. Niestety, w sobotę rano leje i piękne plany byczenia się z alkoholem na plaży poszły w pizdu. Pozostaje alkohol na kempingu i gdzie popadnie...
Około południa przynajmniej przestaje padać, więc dokonujemy krótkiej kąpieli - nawet mewy wyglądają na wstrząśnięte.
W niedzielę na szczęście nie pada, więc rano udaje mi się nawet trochę pobiegać, ale zaraz potem trzeba się zbierać do domu. W drodze na Śląsk jeszcze dwa przystanki:
- w
Lebeny, gdzie z autostrady widać kościół z romańskimi rodowodem, w otoczeniu kilku pomników.
- w
Rusovcach (to co prawa dziś Słowacja, ale historycznie najprawdziwsze Węgry). To najmłodszy nabytek Czechosłowacji, bo wraz z dwiema okolicznymi wsiami włączono je w jej granice dopiero w 1947, nie dziwi więc spora grupa Węgrów nadal tu mieszkająca oraz garstka Niemców (stanowiących kiedyś większość) - w kościele odbywa się akurat nabożeństwo po niemiecku...
Oprócz kościołów w Rusovcach są też skromne ruiny Gerulaty - rzymskiego obozu wędrownego, oraz wiecznie remontowany kasztiel.
I to by było na tyle tegorocznej przygody... przepraszam za przynudzanie, odważnym czytającym dziękuję i gratuluję