Cristian (Grossau, Kereszténysziget) jest z kolei wioską przed Sybinem. Przy drodze przelotowej rzędy równych siedmiogrodzkich domków.
Trójnawowa bazylika powstała w XIII wieku, a dzisiaj oglądamy efekt przebudowy późnogotyckiej przeprowadzonej 200 lat później. Najbardziej efektownie prezentuje się zza rzeczki Cibin.
Najgrubsza wieża to
Speckturm. Wejdziemy do niej od środka, ale na razie musimy znaleźć otwarte drzwi w murach, bo jedne drogowskazy przeczą drugim. W końcu się udaje. Przed domem położonym między fortyfikacjami wita nas po niemiecku wesoła pani w średnio-późnym wieku. Rozmawiając z inną grupą zwiedzających płynnie przechodzi na rumuński, więc albo miała męża-Niemca albo sama należy do liczącej kilkadziesiąt osób mniejszości saskiej.
W chłodnych wnętrzach kościoła panuje cisza. Lekko przykurzone tkaniny, położone z boku śpiewniki. Właśnie w takich momentach mam wrażenie, że to wszystko dekoracja, miejsce martwe utrzymywane tylko dla turystów.
Na trawniku tradycyjnie pomnik z nazwiskami ofiar. Nie ma dat śmierci, a tylko urodzin. Wśród tych z ostatniego konfliktu sporo kobiet.
Dostajemy klucze do wieży "szpekowej". A tam - bogactwo lokalnych produktów!
Są nalewki, dżemy, przetwory, mięso... brak cen, tylko skarbonka. Nikt nie pilnuje. Co łaska? Na to wygląda, ale nie jesteśmy pewni. Zjadamy tylko kilka kawałków suchej kiełbasy i zostawiamy odpowiednio kilka lejów. Przy wyjściu okazało się, że słusznie podejrzewaliśmy, iż wierzą tu w ludzką uczciwość - należało wziąć sobie interesujące produkty i zapłacić według uznania
.
Wokół murów fotografuję jeszcze napisy na domach.
Przeciwieństwem Cristiana jest niewielki kościół warowny w
Miercurea Sibiului (Reußmarkt, Szerdahely). Stoi przy ogromnym placu na którym spokojnie można by organizować miesięcznice albo apele smoleńskie.
Brama jest zamknięta. Już mamy się cofać, gdy widzimy jak idzie do nas mężczyzna z pobliskiej knajpy. Ten opiekun też mieszka za murami, ale w odróżnieniu od dwóch poprzednich miejsc mówi tylko po rumuńsku. Sądzi, że jesteśmy Węgrami
. Rozumiem, że nie każdy jest poliglotą, ale jednak języki ugro-fińskie od słowiańskich są wyraźnie odróżnialne, no i masa Węgrów w Rumunii mieszka.
Wchodzimy przez boczne wejście. Widać lekki bałagan, bo mieszkający tu ludzie używają tego terenu jako podwórka, a dawne pomieszczenia przy murze w roli komórek.
Miercurea Sibiului to jedno z najmniejszych miast w Rumunii, więc i obiekt sakralny nie musiał być duży. Z XIII wieku, rozbudowany kilkaset lat później. Wnętrza zdradzają wpływy baroku.
Tablica pamiątkowa liczy tylko kilka nazwisk.
Dajemy opiekunowi kilka lejów za otwarcie. Uwieczniam białe mury obronne z zewnątrz...
...i ruszamy do
Orăștie (Broos, Szászváros). Miejscowy kościół obronny jest nietypowy, bo występuje w liczbie... dwóch.
Starszy kościół (na prawo - przynajmniej tak sądzę) stanął w XIV/XV wieku w miejscu wcześniejszej bazyliki, a ta z kolei zastąpiła rotundę. Od czasów reformacji używali go wspólnie kalwini, sascy luteranie i węgierscy arianie. W 19. stuleciu obok wybudowano nowy - tylko dla ewangelików.
Ledwo zdążyłem zrobić to ujęcie gdy zawołał nas facet z nowszego kościoła. Kolejny opiekun, przesiąknięty zapachem tanich papierosów, bardzo gadatliwy, stosujący znaną zasadę, że jak będzie mówił głośno i wolno to na pewno zrozumiemy także rumuński
. No dobra, coś tam skumaliśmy, więc może działało...
Wysyła mnie na wieżę. Teresa nie ma ochoty i zostaje na dole, gdzie pan zagra jej koncert na organach. Wejście na szczyt po schodach z gatunku mocno skrzypiących.
I tak nie zrobię spod dzwonu ciekawych zdjęć, bo wszystko za siatką.
Schodząc w dół mijam skrzynkę z nietypowymi winami z niemieckich ziem.
Nawę kościelną spowija mrok.
Dostajemy ulotki informacyjne o kościołach, Teresa nawet dwie. Widać, że lepiej łapała rumuński
.
Na zewnątrz stoją białe pomniki wojenne - tablica z Wielkiej Wojny wisi na ścianie w środku.
Podczas spaceru dookoła murów mijamy cerkiew i dawną synagogę.
Korzystamy z okazji i w knajpie przy deptaku postanawiamy zjeść obiad. Żarełko smaczne i w rozsądnej cenie, lecz kelnerka chyba tam wylądowała za jakieś grzechy.
Wskoczyłoby się do fontanny...
Z Orăștie to mamy już tylko kilka kilometrów do naszego kempingu...