Braszów to południowo-wschodnie obrzeża Siedmiogrodu. Za nim zaczynają się wyższe góry, nad którymi niebo przybrało bardzo niepokojące barwy. Ewidentnie pogoda tam dokazuje.
Miasto mijamy obwodnicą (zwiedziłem je dokładnie podczas pierwszej wizyty w Rumunii) i wjeżdżamy na nieszczęsną drogę numer 1, prowadzącą na południe. Deszcz nas nie dopadnie, bo skupił się na innych. Szybko jednak powstał korek, w którym minęliśmy
przełęcz Predeal (1033 metry n.p.m., oddziela Karpaty Południowe od Karpat Wschodnich) oraz granicę dwóch okręgów, a jednocześnie Transylwanii i Wołoszczyzny.
Zator wykorzystują sprzedawcy rozmaitych darów lasu (elegancko zapakowanych w koszyczkach), chętni mogą się także zaopatrzyć na licznych stanowiskach na poboczu.
Sądziłem, że korek spowodowany jest przejazdem przez popularne ośrodki wypoczynkowe, takie jak Bușteni, ale to tylko połowa prawdy...
Niedawno przeszła tędy nawałnica, widziana przez nas z daleka przed Braszowem. Potoki wody zrywały chodniki, zalewały i niszczyły domy, nawiozły masę błota. Trwa wielkie sprzątanie, drogę tarasuje ciężki sprzęt, wozy strażackie i policyjne, przemieszczają się funkcjonariusze. Zdjęcia robiłem w czasie jazdy, są wyraźnie niewyraźne.
Wszystko się zmienia, gdy z Karpat zjeżdżamy na
Nizinę Wołoską. Nie dość, że zrobiło się płasko (co oczywiste), to również chmury zostają z tyłu, podnosi się temperatura i nie ma śladu po opadach.
Nocleg zaplanowałem na rogatkach
Ploeszti (Ploiești). Peryferyjna dzielnica, bliska obwodnicy, a daleka od centrum, w którym i tak nie ma zbyt wielu zabytków (zostały zniszczone podczas bombardowań alianckich w czasie ostatniej wojny). Wszystko po to, aby znowu wieczorem nie kusiło człowieka na zwiedzanie i łażenie z aparatem: tylko przyjazd, kolacja i odpoczynek przy piwku albo innym napitku.
Po dotarciu do Ploeszti pojawia się problem: czytałem, że do naszego pensjonatu ciężko trafić, ale nie sądziłem, że aż tak! Pensjonat położony jest w bocznej uliczce, lecz przy głównej szosie brak tabliczek. Może będzie jakiś szyld, aby turyści wiedzieli, gdzie skręcić? Ależ skąd, szyldów co prawda wisi sporo, ale z innych przybytków! Krążę tam i z powrotem, wreszcie staję w zatoczce i odpalam GPS-a. Okazuje się, że do celu mam w linii prostej kilkaset metrów. Należało skręcić w jedną z ulic i... przejechać pod słupem wysokiego napięcia
.
Pensiunea Casa Simoni prezentuje się kiczowato: pastelowe kolory, szumiąca fontanna udająca antyczną, sztuczne marmury, trawa z rolki. Imitacja luksusu i wysokiego poziomu. Kobieta z recepcji (wiek pięćdziesiąt plus) czeka już cała w nerwach: jesteśmy ostatnimi klientami, choć według informacji na ich stronie przyjmują na nocleg aż do północy (a jest ledwo siódma). No, ale ona już wyszykowana, odpicowana, wyperfumowana, a jej men gazuje w wystrzałowym samochodzie, więc pewnie wybierają się na coś bardzo ważnego. Baba nawet nie próbuje silić się na trochę uprzejmości, spieszy jej się strasznie, choć znajduje chwilkę czasu na rozmowę po włosku z innym nocującym. Tak, po włosku, gdyż to pewnie Włoszka - na taką wygląda, tak się zachowuje (a konkretnie jak stereotyp Włoszki), a po rumuńsku szprecha z obcym akcentem. Na pytanie:
- Można tu w pobliżu coś zjeść?
Przewraca oczami i rzuca:
- Tam dalej jest włoska restauracja.
- A coś z rumuńską kuchnią?
Przewraca oczami jeszcze bardziej i z głupim uśmiechem tłumaczy po italiańsku temu lepszemu klientowi, jakie to paskudztwa jedzą Rumuni.
Sam pokój był w porządku, choć sprawiał zimne wrażenie (wszędzie kafelki, dziwne, że łóżka nie wykafelkowali), więc za niego obiekt dostanie czwórkę, za wygląd słaby dostateczny, a za obsługę pałę!
Z braku innych opcji musimy skorzystać z włoskiej knajpy. Na szczęście mają także rumuńskie jedzenie, więc zamawiam kotlet "po segesvardzku" (czy jakoś tak), a Teresa makaron z owocami morza (Rumunia ma dostęp do morza, więc można na upartego uznać, iż to miejscowa potrawa
).
Kolejny dzień - czwartek - ma być najtrudniejszy logistycznie z całego wyjazdu. Musimy przejechać z Ploeszti do środkowej części bułgarskiego wybrzeża. Odległość nie jest może przerażająca (niecałe pięćset kilometrów), ale po drodze może zdarzyć się wiele przypadków, które nas spowolnią albo zatrzymają, a jeszcze trzeba liczyć się z tym, że na miejscu będziemy musieli szukać noclegu. W takiej sytuacji planowałem wczesny wyjazd i nawet udało się wcześnie wstać, lecz potem zaczęły się schody, gdyż chciałem jeszcze odwiedzić jakiś kantor. Znalazłem ich na mapie Ploeszti kilka, jednak żaden jeszcze nie działał, nawet w pobliskim centrum handlowym (które otwierało się dopiero o dziesiątej!). Postanowiłem zatem chociaż zrobić zakupy i przy okazji popodziwiać piękną architekturę peryferyjnych dzielnic miasta, będącego na dziewiątym miejscu w kraju pod względem liczby mieszkańców.
Grille przy
Kauflandzie to świetne miejsce, aby za dosłownie parę lei smacznie i szybko zjeść. Wiedzą to rumuńscy kierowcy, wiemy teraz i my! Tutejsze
mici smakowały nawet lepiej niż w restauracjach.
Po zakupach i śniadaniu poszło już wszystko sprawnie, bo w kierunku
Bukaresztu prowadzi stosunkowo nowa autostrada.
Gorzej z "obwodnicą" stolicy. Celowo piszę w cudzysłowie, gdyż jako żywo przypomina mi "obwodnicę" Opola - zwykła droga, tylko częściowo dwupasmowa, zwykłe kolizyjne skrzyżowania, częste światła i nieustanne korki. Sprawdziłem sobie wcześniej, który odcinek zwykle się zatyka i wymyśliłem, jak minąć go czwartorzędnymi drogami.
Na szczęście godzina była jeszcze na tyle wczesna, że korek do skrętu był niezbyt długi, a podczas oczekiwania mogłem podziwiać m.in. chińskie centrum handlowe z dojazdem zatarasowanym kamieniami.
Boczne szosy okazały się bardzo przyjemne i mało tłoczne. Dodatkowym plusem była okazja zajrzenia do
monasteru Pasărea. To żeński klasztor zbudowany na początku XIX wieku nad brzegiem rzeki.
Po wyjściu z auta w końcu czuję, że mamy lato - do tej pory temperatury w ciągu dnia miały z przodu dwójkę, teraz pojawia się trójka i zrobiło się upalnie.
I taka mała ciekawostka - w ogrodzie stoi samochód z nalepką R. Takim symbolem posługiwała się Rumunia do 1981 roku, obecnie mają RO.
Mniszki nie patrzą na mnie zbyt przyjaźnie (czyżbym nie przypominał prawosławnego pątnika?), więc tylko wpadam do głównej cerkwi na jedno zdjęcie i się wynoszę.