W sobotnie popołudnie postanawiam zwiedzić okolicę z pozycji siodełka, zatem wypożyczam na kempingu rower. Najpierw jadę na południe do miejsca, gdzie pofalowane wzgórza schodzą wprost do morza. Docieram dość blisko, ale nie chce mi się nieść przez ostatni odcinek roweru, całego oblepionego piaskiem.
Molo zostało daleko z tyłu.
Ta część plaży została zajęta przez "dzikich" lokatorów - co rusz widzę skupiska wielkich parasoli oraz stojących obok nich samochodów, ktoś wbił nawet maszt z brytyjską flagą. Las nad plażą pełen jest przyczep, bungalowów, namiotów, stoją dziesiątki zaparkowanych aut, czasem jeden obok drugiego. Spotykam drewniane i plastikowe wariacje na temat pryszniców, ale zastanawiam się jak mieszkańcy tego nieoficjalnego pola biwakowego korzystają z toalety? Odpowiedź przychodzi za jednym zakrętem, gdy wpadam na kobietę... sikającą na środku drogi. Uśmiechnęła się przepraszająco i dalej robiła swoje; ja przynajmniej staram się chodzić w krzaki... Jeśli tak tu wygląda strona sanitarna setek osób bytujących przez dni albo tygodnie, to musi być bardzo sympatycznie. Unoszący się w powietrzu zapach zdaje się to potwierdzać - to już na Przystanku Woodstock radziliśmy sobie lepiej...
Wracam do wioski, myję z piasku rower i pedałuję na północ. Mijam skrzyżowania wśród pól słoneczników i podjeżdżam pod górkę, a następnie przecinam las, w którym znaki ostrzegają przed czarną dupą.
Podjazd, zjazd i wyjeżdżam na szerszy teren.
Siedem kilometrów od kempingu znajduje się
Nowo Orjachowo (Ново Оряхово), liczące sobie około stu mieszkańców. Typowa ulicówka, w centrum której znajduje się sklep, knajpa, kran z wodą pitną oraz skromny pomnik jakiegoś lokalnego gieroja, zmarłego w 1944 roku.
Zaglądam do knajpy, bo mimo zaawansowanego popołudnia żar leje się z nieba. Chciałem zamówić piwo, lecz facet przede mną brał mentę, zatem małpuję go i proszę dodatkowo o kieliszek zielonego trunku z kostką lodu. Sympatyczna barmanka pyta się mnie z uśmiechem, czy jestem fotografem.
- Tylko amatorskim - odpowiadam uśmiechając się równie sympatycznie.
Siadam na tarasie i wolno popijam chłodne napoje, przyglądając się ulicy.
Panuje duży ruch, bo sporo samochodów jedzie od strony morza, a wiele posiada rejestracje z Sofii i Bukaresztu. Co chwilę któryś się zatrzymuje, aby zrobić szybkie zakupy na jednym z kilkunastu straganów rozstawionych wzdłuż szosy - mieszkańcy sprzedają tam warzywa i owoce, podejrzewam, że z własnych ogródków, bo niestandardowe kształty, barwy i rozmiary na pewno nie przeszłyby weryfikacji w sieciowych sklepach. To właśnie tutaj zaopatrywałem się w produkty na śniadanie.
Siedzi się bardzo przyjemnie, lecz czas goni... Zajeżdżam jeszcze za wioskę na teren
Starego Orjachowa (Старо Оряхово), największej osady gminy, lecz nie jej siedziby. Na jej skraju stoi stadion. Niby żadna atrakcja, ale reklamowali go na wszystkich tablicach w okolicy, więc chciałem zobaczyć te cudo. I oto on:
Chyba pierwszy raz widzę, aby przy wyjeździe z takiego parkingu ustawiać wypasione drogowskazy, znacznie nowsze od innych. Ewidentnie mieli dużo pieniędzy do wydania.
Przez Nowo Orjachowo wracam do lasu i mozolnie wdrapuję się na górkę. Gdy kończą się drzewa moim oczom ukazuje się zjazd (choć na zdjęciu tego za bardzo nie widać), pola słoneczników i zabudowa nadmorskiej części Szkorpiłowci (ciekawe, czy ta nazwa się odmienia?).
Na skrzyżowaniu odbijam w prawo, do
Szkorpiłowci "właściwego". Te nie składa się tylko z jednej ulicy, ma bardziej rozrzuconą zabudowę. Centrum tworzy duży asfaltowy plac, przy którym znajduje się cerkiew, poczta, przystanek autobusowy, sklepy oraz - co oczywiste - knajpa.
W niewielkim parku zobaczymy pomnik z dwoma łysymi głowami - to wyjaśnienie skąd się wzięło obecne miano miejscowości. Głowa po lewej należała do Hermanna (Hermenegilda) Škorpila, a po prawej do Karla Škorpila. Dwaj pochodzący z Czech bracia przybyli w latach 80. XIX wieku do Bułgarii i stali się "ojcami" miejscowej archeologii. Byli przy wszystkich najważniejszych odkryciach archeologicznych tamtejszej epoki i w uznaniu ich zasług wioskę nazywaną z turecka Făndăklii (Фъндъклии) przemianowano na Szkorpiłowci. Nie jestem pewien, czy prowadzili badania także i tu, ale faktem jest, że przy morzu odnaleziono resztki fortecy i muru obronnego z IV-VI wieku n.e.. Mur biegł w miejscu, w którym codziennie przechodziłem z kempingu na plażę.
Tu także wstępuję na zimne piwko i zadowolony siadam pod parasolem obserwując życie wioski. W Szkorpiłowci akurat brak straganów, więc nastawione są na przyjezdnych, którzy tędy nie kursują.
Upał nieco zelżał, na ulicach pojawili się starsi ludzie.
Droga w stronę dzielnicy nadmorskiej pachnie świeżo wylanym asfaltem, a z kolei poza terenem zabudowanym przygotowano wygodną ścieżkę dla pieszych. Zastanawiam się tylko do czego miały służyć te daszki?
Bliskość morza miała ten plus, że mogłem nad nie przychodzić o dowolnej porze, bo i tak miałem blisko. W niedzielę wybrałem się już po zachodzie słońca: tłumy zniknęły, kąpali się jeszcze tylko pojedynczy Cyganie. I jedna całkiem goła baba, w dodatku sąsiadka z kempingu (dla odmiany jej facet był całkowicie okryty, gdyż udawał surfera)
.
W ostatni dzień poświęciłem się i wstałem na wschód słońca, który przypadał w okolicach szóstej. Prawie się spóźniłem - jeszcze wchodząc na piasek wydawało się, że do pojawienia się tarczy nad horyzontem mam kilka minut, a gdy dochodziłem do mola, to nagle zaczęło one wręcz wyskakiwać niczym piłka!
Fale obijają się o słupy, a jednocześnie woda paruje. Morze i o tej porze jest stosunkowo ciepłe, a gdy kąpałem się w nocy, to w ogóle była zupa.
Zdziwiłby się ktoś, gdyby sądził, że początek dnia będzie witał samotnie. Na plaży kręci się już trochę osób - dominują wędkarze, ale są też inni miłośnicy fotografii, spacerowicze, biegacze i wyprowadzacze psów. Pojawił się nawet pierwszy parasol - komuś bardzo zależało, aby zaklepać sobie dobre miejsce.
Wschód słońca można uznać za całkiem fajne pożegnanie z Morzem Czarnym.