Tegoroczny wyjazd był już czwartym wyjazdem do Chorwacji, trzecim zaś samodzielnym i z potomkami. Przyszłoroczny wyjazd także planujemy do tego kraju i dlatego myślę, że określenie "Cro-maniak" powoli zaczyna do mnie pasować.
Po dwóch kolejnych wyjazdach na Krk tym razem postanowiliśmy pojechać nieco niżej. Pierwotnie celem miała być Brela. W ostatniej chwili plany uległy zmianie i większą grupą wybraliśmy się do Murter. Wyjazd tradycyjnie już odbywał się w ciemno, tzn. bez żadnych rezerwacji.
Trasa z Warszawy wiodła przez Cieszyn, Bratysławę, Wiedeń, Maribor, Zagrzeb i autostradą prawie do samego Murter. Razem ok. 1400 km. Z Warszawy wyjechaliśmy w sobotę (08.08) parę minut po 4 rano, a na miejscu byliśmy krótko po północy. Potomki spisały się nadzwyczaj dzielnie i nawet nie opóźniały specjalnie podróży. Mieliśmy tylko dwa dłuższe, ok. godzinne, postoje i kilka krótszych na tankowanie.
Mimo późnej pory przyjazdu Murter pokazał się jako tętniące życiem miasteczko. Niezbyt nam się to spodobało ale postanowiliśmy przedrzemać do rana, a potem zdecydować - zostajemy czy szukamy spokojniejszej mieściny. Zatrzymaliśmy samochody wśród innych zaparkowanych wozów przy marinie od strony Betiny. Kilka osób z ekipy wyszło na spacer żeby rozprostować kości i obejrzeć miasteczko ja zaś szybko rozstawiłem mały namiocik między samochodami, do którego położyłem się razem z dziećmi. Zdawałem sobie sprawę, że może to być nielegalne ale postanowiłem zaryzykować. W końcu dzieci jechały dwadzieścia godzin i należało im się normalne legowisko. Pomyślałem, że jeśli złożymy się o świcie to nikomu specjalnie nie będziemy przeszkadzać. Sen utrudniały miejscowe cykająco-skrzeczące chyba owady. Hałasowały co najmniej dwie godziny nie pozwalając zasnąć.
Pobudka w niedzielę o 5:30. Składanie namiotu budzenie reszty ekipy i od szóstej zaczęliśmy oglądać miasto w świetle poranka. Marina, przy której parkowaliśmy niezbyt nam się podobała ale postanowiliśmy dać mieścinie szansę. Zobaczyliśmy Slanicę a potem Cigradę, przeszliśmy się kilkaset metrów na zachód od tej ostatniej i uznaliśmy, że zostajemy. Wyglądało na to, że jest wystarczająco dużo miejscówek abyśmy znaleźli coś dla siebie i dzieci.
Ok. ósmej ruszyła delegacja na poszukiwanie kwater. Do upchnięcia były trzy rodziny, w tym dwie z dziećmi. Mieliśmy świadomość, że nie znajdziemy takich kwater abyśmy wszyscy byli blisko siebie zależało nam jednak żeby przynajmniej dzieci nie miały do siebie daleko. W ciągu dwóch godzin delegacja obejrzała chyba z 6 apartamentów i pokoi, i udało się z tego wybrać jeden domek mający dwa apartamenty na parterze. Apartamenty były dwuosobowe ale po dostawieniu łóżek polowych byliśmy w stanie się tam pomieścić. Zatem najtrudniejszy cel został osiągnięty - dzieci miały wspólne podwórko.
Cena za apartament - 45 euro utargowane z 50. Sam apartament składał się z pokoju z aneksem kuchennym i łazienką z prysznicem. W pokoju duże łoże i jedna dostawka. Kuchnia w pełni wyposażona z kuchenką gazową i piekarnikiem. Oczywiście z kompletem zastawy, sztućców i naczyń. Sprawna klimatyzacja i telewizja satelitarna. Wszystko jeszcze nowe bo jak się okazało sam dom miał dopiero trzy lata.
Po rozpakowaniu gospodarze zaprosili nas na górny taras na małe winko i chwilę rozmowy. Okazało się, że był to ich domek weekendowy. Na co dzień mieszkają 500 km od Murter i następnego dnia zamierzali wyjechać. Zostawaliśmy zatem sami na gospodarstwie i gospodarze prosili nas o regularne wystawianie śmietnika do wywózki i podlewanie roślin wieczorami o ile będziemy mieli czas.
Następne dni upływały nam na opalaniu, pływaniu, spacerowaniu, opalaniu, urządzaniu grilla, kupowaniu pamiątek i jeszcze raz opalaniu.
Nasz domek znajdował się na wzgórzu na ulicy Vlake. Rozciągał się z niego piękny widok na zatokę Slanica. Niestety choć mieliśmy do niej max. 500 metrów nie korzystaliśmy z jej plaży. Jak dla nas była zbyt zatłoczona. Woleliśmy jechać samochodami na nieco dalszą Cigradę, a potem iść jeszcze ponad kilometr ścieżką wzdłuż brzegu aby znaleźć odludne miejsce z łagodnym zejściem do morza. No cóż, odludne miejsca zawsze znajdują się daleko od cywilizacji. Problem z naszym miejscem był jeszcze taki, że choć odludne to nie bezludne, zaś ci, którzy zaludniali je razem z nami najczęściej byli naturystami. Jednym to przeszkadzało bardziej innym mniej. Stwierdziliśmy jednak, że lepszego miejsca nie chce nam się już szukać.
Przy okazji opowiem może o patentach jakie wymyśliliśmy na naukę snurkowania dla naszych dzieci. Otóż dzieci było czworo w wieku od 4,5 do 7,5 lat. Trzech chłopców i dziewczynka. Udało nam się nauczyć całą czwórkę. Pierwszy patent polegał na tym, że dzieci kładliśmy w poprzek materaca do pływania. Między nimi kładł się dorosły i napędzał cały układ oraz asekurował dzieci przed spadnięciem. Dzieciaki zaś zanurzały twarze w wodzie i obserwowały świat podwodny. Potrafiły tak leżeć po kilkanaście minut oddychając tylko przez rurkę.
Drugi patent został wymyślony aby nauczyć moich chłopców nie oddychać nosem podczas snurkowania. Największe problemy miał z tym mój pierworodny. Cały czas narzekał, że woda dostaje mu się do maski i nalewa do nosa. Nie potrafił w ogóle nabrać powietrza przez rurkę i całkowicie się zniechęcił. Poradziłem mu zaciskać nos palcami i oddychać tylko ustami. Podziałało. Kiedy snurkowanie zaczęło mu się podobać kupiłem w sklepie nurkowym zacisk na nos. Dzięki temu mógł uwolnić ręce i dalej bawić się jak inne dzieci. Pod koniec wyjazdu nawet mój najmłodszy syn zaczął zanurzać głowę zaciskając nos. A kiedy zobaczył pierwszą rybę prawie oszalał z radości. W końcu i on nauczył się oddychać przez rurkę bez żadnej pomocy.
W połowie drugiego tygodnia druga rodzina wróciła do domu. Zostaliśmy całkiem sami na gospodarstwie. Aby urozmaicić trochę pobyt poszukaliśmy nowej plaży. Udało mi się znaleźć prawdziwą perełkę dla rodziców z małymi dziećmi. Kamping nazywa się Matija (http://www.autocampingpark-matija.com/) . Darmowy parking, knajpa i obok kąpielisko. Drobne kamyczki na plaży i piasek w wodzie. Buty do wody praktycznie niepotrzebne. Woda spokojna i płytka - przy bojach, 30 m od brzegu, woda sięga do połowy ud. Można spokojnie puścić dzieci bez strachu, że zaleje je fala albo, że się potopią. Dorosły się zanudzi więc i ludzi mało. Przy małych dzieciach naprawdę raj.
Do domu wyjechaliśmy w poniedziałek o 4 rano. W Warszawie byliśmy o 22:00. Podróż była całkiem znośna dlatego nikt mnie już nie namówi na jazdę nocą. Za rok też pojedziemy za dnia. Tym razem na Hvar.