Rano tradycyjnie wstałem pierwszy, widok z okna był genialny, mieszkaliśmy nad samym brzegiem Loch Linnhe!
Po krótkim spacerze wróciłem na śniadanie, które wbiło mnie w krzesło...
Ichniejsza kaszanka, jajko na bekonie, jakieś specjalne kiełbaski, grzybki, fasolka, grzanki... do tego świeże owoce typu ananas, melon, banan, płatki, jogurty, soki... Do dzisiaj boli mnie brzuch z przejedzenia
A mam jeszcze w pamięci śniadania w londyńskim hotelu, kiedy to dostawaliśmy dwie grzanki, dżem i do wyboru kawę lub herbatę! Ciężko było się zebrać po takim obżarstwie. Na ten dzień przewidzieliśmy przejażdżkę doliną Glen Coe. Pogoda była w niezła. Niestety w miarę wjeżdżania w góry coraz mocniej siąpił deszcz. Mimo to widoki mieliśmy wspaniałe! Nie sądziłem, że te w sumie niskie góry są aż tak skaliste i strome! Kolorystycznie też wyglądało to super! Rudo, żółto, zielono, biało, czerwono... Po przejechaniu wyższych partii drogi wjechaliśmy w dolinę i nagle zaczęło świecić słońce, a na błękitnym niebie zostały tylko białe obłoki!
Jechaliśmy tak od parkingu do parkingu, biegaliśmy z aparatami po rudych o tej porze roku wrzosowiskach, dodatkowego uroku dolinie dodawały Lochy o niesamowitym kolorze wody i ośnieżone góry! A pod warstwą zasuszonych traw i wrzosów - bagno! Nie wszędzie dało się wejść mimo 'bojowego' obuwia. W końcu trzeba było zawracać, no to jeszcze ostatni parking... a na nim - jeleń! Najspokojniej w świecie skubał trawę nie przejmując się ludźmi!
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w knajpce przy dolnej stacji wyciągu Glen Coe Ski Center. W górach zaczęły kotłować się chmury i lunął deszcz. Czas minął, dobrze, że chociaż na trochę zaświeciło nam słońce, podobno przez poprzednie cztery dni padało bez przerwy... Jadąc dalej mimo deszczu i tak co chwilę zatrzymywaliśmy samochód, bo widoki były wspaniałe. Wczesnym popołudniem dotarliśmy pod stację kolejki linowej 'Ben Nevis'. Pogoda była kiepska, ale mimo tego wpakowaliśmy się w wagoniki i postanowiliśmy zobaczyć co dzieje się wyżej. Wyżej niestety było tragicznie, chmury, zadymka śnieżna, pod nogami breja, ślizgawica. Byłem zły, bo chciałem podejść chociaż kawałek w kierunku Ben Nevis, a tu taka klapa!
W celu poprawienia humoru zajechaliśmy do Fort William zjeść dobrą rybę w ulubionej knajpce Bartka i Miśka... A w knajpie dania obiadowe robili dopiero od godz. 18!!! Ruszyliśmy w miasto, oczywiście whisky shop i poszukiwanie restauracji. No i w każdej kolejnej - od godz.18!!! Dramat!!! W końcu wleźliśmy do jakiejś (też od 18 ), której właścicielem był Hindus, uśmiechną się i powiedział, że zrobią nam coś obiadowego. Niestety jedzenie było średnie
.
Około godziny 17 jechaliśmy już w kierunku Kyle Of Lochalsh. Do przejechania mieliśmy około 100 km. W okolicach Invengarry rozpadał się śnieg, na drodze zrobiło się całkiem biało. Dotarliśmy do Kintaill Hotel - tu nie było już tak ekskluzywnie, ale też bardzo przytulnie i co najważniejsze, ciepło! Po krótkiej rozgrzewce podjechaliśmy pod zamek Eilean Donan (zamek 'Nieśmiertelnego'). Pogoda była naprawdę ekstremalna! Śnieg, mróz, zadymka... Zamek mimo tego wyglądał genialnie!!! Agnieszka z Miśkiem walczyli ze statywem, ja usiłowałem coś zrobić 'z ręki'
Zamek był fajowo oświetlony, pozapinani, z czapkami na oczach buszowaliśmy wokół niego dobrą godzinę. Zmarznięci wróciliśmy do hotelu i do późnej nocy sączyliśmy różne trunki