Plan wejścia na Mont Blanc pojawił się już kilka miesięcy temu.
Na początku to były tylko luźne rozmowy, przetasowania pośród zainteresowanych tą górą, jednak wraz z biegiem czasu plan nabierał kształtu i wyłoniła się grupka osób gotowych zmierzyć się z Białą Damą. Co prawda kilkanaście dni przed samym wyjazdem pojawił się mały problem, ale
koniec końców udało nam się dograć ostatnie szczegóły. Zebraliśmy grupę 8 osób, tak by można było pojechać dwoma samochodami. Spakowaliśmy plecaki i w piątek wieczorem, drugiego sierpnia wprost po pracy wyruszyliśmy z Londynu do Francji.
Po około 17 godzinach podróży dojechaliśmy do Chamonix.
W miasteczku sprawdziliśmy prognozę pogody, dokupiliśmy prowiantu, na parkingu pod kolejką na Aiguile du Midi zrobiliśmy przepak i w drogę na górę. Bilet powrotny kosztował 50 euro.
Na lodowcu mieliśmy się spotkać z pozostałą częścią ekipy, która wyjechała dzień wcześniej. Początkowy plan zakładał wejście drogą 3M.
Wjechaliśmy na górę. Chwilowy zawrót głowy spowodowany nagłą zmianą wysokości.
Dla niektórych to był rekord wysokości-nie byli jeszcze nigdy tak wysoko.
W miarę sprawnie założyliśmy sprzęt i spięliśmy się liną u wyjścia na lodowiec.
Jak zawsze to bywa, ktoś kto ma więcej sprzętu niż przeciętny turysta wywołuje zainteresowanie u innych osób odwiedzających to miejsce. Tak samo było tym razem - niektórzy wyciągali aparaty i robili nam zdjęcia. W końcu przyszedł czas by postawić nogi na śniegu. Powoli zaczęliśmy
schodzić granią w dół. Mijaliśmy się z małymi grupkami idącymi w przeciwnym kierunku. Po niecałej godzinie byliśmy już na lodowcu u podnóża schroniska Cosmique 3600m, gdzie umówiliśmy się z ekipą Tomka.
W ruch poszły łopaty by przygotować miejsca pod namioty. Niestety wystarczyła chwila nieuwagi i jeden namiot został porwany przez wiatr i pofrunął w siną dal. Na nic zdała się moja pogoń za nim, teren stał się niebezpieczny, a wiatr silniejszy. Właściciele namiotu musiały się przenieść na noc do Cosmique'a. W nocy wiało, szarpało namiotem i nie dawało się wygodnie wyspać - takie uroki spania na wysokościach.
Z rana w niedzielę zadecydowaliśmy, że jednak na szczyt pójdziemy zwykłą drogą przez Goutera.
Kilka osób nie czuło się pewnie w takim terenie i wolało iść łatwiejszą trasą. Mieliśmy także niewiele czasu, bo dobra pogoda miała się utrzymać tylko do wtorku po południu-mieliśmy tylko 2 dni. Przed wyjazdem zakładaliśmy także taki plan - aklimatyzacja pod Aiuguile a wejście drogą klasyczną z tym, że od razu z Tette Rose i powrót w to samo miejsce.
Szybko zwinęliśmy nasze rzeczy, zjechaliśmy na dół, dokupiliśmy prowiantu, wzięliśmy szybki prysznic i ruszyliśmy znów w górę tramwajem du Mont Blanc do Nid de Aigle. Bilet powrotny 33 E. Chcieliśmy zaoszczędzić czasu, bo pogoda na pozostałe dni nie zapowiadała się optymistycznie, więc albo teraz albo być może w ogóle podczas tego wyjazdu nie udało by się nam wejść na górę.
Z górnej stacji tramwaju trzeba było podejść jeszcze 800 metrów pod schronisko Tette Rose 3167m. Zajęło nam to ok 2,5 godziny z wyładowanymi sprzętem i prowiantem plecakami.
Znaleźliśmy miejsca pod namioty i zaczęliśmy przygotowywać posiłki i topić śnieg na herbatę.
Pod schroniskiem Tette Rose było rozbitych kilka namiotów, widać było także czeskie Husky jak i polskie Marabuty. Po wieczornych ustaleniach podzieliliśmy się na dwie grupy.
Grupa Tomka chciała wyjść o 3 w nocy z całym sprzętem i zostawić większość pod schroniskiem Gouter. My z Kingą, Wiolą i Kamilem woleliśmy iść na lekko. Wzięliśmy tylko śpiwory i trochę jedzenia na wypadek kiblowania wyżej. Mieliśmy ambitny plan wyjść o 4 rano, wejść na szczyt i zejść z powrotem do namiotów rozstawionych pod Tette Rose - czyli 1700m w gorę i tyle samo w dół.
Ledwo co się położyliśmy spać o 22:00 a już po kilku godzinach rozpoczęło się poranne wstawanie innych ekip wychodzących na Blanka. Już prawie od pierwszej w nocy ludzie przygotowywali się do wspinaczki, wychodzili z namiotów, krzątali się dookoła. Całe szczęście, że miałem korki do uszu i mogłem pospać trochę dłużej. Gdy wstałem ok 3 rano i
wyszedłem na zewnątrz mogłem dojrzeć na ścianie światełka czołówek przechodzące rolling stones i dalej podchodzące już wyżej pod ścianę.
Zjedliśmy szybkie śniadanie popijając herbatą z wytopionego śniegu. Punkt 4:00
ruszyliśmy z Kingą do góry. Kamil z Wiolą trochę zamarudzili i wyszli kilka minut po nas. Tomkowa ekipa także jakoś się nie spieszyła z wyjściem i zamiast o planowanej 3 wyszli ponad pół godziny później. Po ciemku trudno było znaleźć najkrótszą drogę na śniegu prowadzącą pod kuluar, jednak wiedziałem że trzeba iść do góry i kierować się w prawo.
Niedługo dogoniliśmy Tomka, część osób już przeszła żleb. Teraz my się szykowaliśmy do przebycia ponoć najniebezpieczniejszej części drogi. Było jeszcze ciemno, ale nie było słychać żadnych toczących się kamieni. Lina poręczowa była o tej porze roku już bardzo wysoko, wiec zrezygnowaliśmy z wpinaniem się w nią. Rozwinąłem linę którą miałem asekurować Kingę.
Przeszedłem na drugi koniec żlebu, za mną szybkim krokiem przeszła Kinga.
Całe szczęście z góry nic nie leciało. Dalej już była goła skała. Zdjęliśmy raki, schowaliśmy czekany i kijki. Z drugiej strony dogoniła nas rosyjska ekipa. Nie staliśmy długo żeby nie robić zatorów na trasie. Zaczęliśmy się wspinać po kamieniach. Gdzieniegdzie były zainstalowane metalowe poręczówki co bardzo ułatwiło orientację w terenie. W mroku czasem ciężko było dostrzec czerwone kropki oznaczające szlak. Niedługo dogoniliśmy naszą ekipę i razem z Tomkiem zaczęliśmy wspólnie piąć się w górę - w trójkę było raźniej. Z dołu dochodziły dźwięki metalowych raków trzeszczących o skały, nie wiadomo po co ktoś ciągle szedł w żelastwie na nogach.
Niedługo potem zrobiło się wystarczająco jasno że mogliśmy zgasić czołówki. Po 2,5 godzinach doszliśmy do starego schroniska Gouter. Tu trochę nam zajęło zanim się ubraliśmy, bo strasznie wiało i założyliśmy znów raki. Gdy wyszliśmy na grań Alpy przywitały nas pięknym wschodem słońca. O 7 byliśmy już w nowym schronisku na wysokości 3835m. Tam mieliśmy krótki odpoczynek, zjedliśmy coś słodkiego i powoli trzeba było ruszać dalej w drogę. W środku spotkaliśmy 3 młode
dziewczyny które też wybierały się na szczyt i chciały także zejść do Tette Rose, jednak w porównaniu do nas prawie nic ze sobą nie miały, żadnego prowiantu na wypadek nieprzewidzianego noclegu.
Ekipa Tomka została w schronisku dłużej, my wyszliśmy o 7:40.
Postanowiliśmy że nie będziemy się spinać liną od razu, tylko w momencie gdyby Kinga stwierdziła, że związana ze mną będzie się czuła bezpieczniej. Swoją drogą to nie wiem jaka opcja była lepsza. Gdybym ja się pośliznął niechybnie pociągną bym ją za sobą, nie utrzymała by prawie dwa razy większego ciężaru. Ale na szczęście droga nie była trudna czy skomplikowana. Ja osobiście czułem się w miarę pewnie. Szliśmy tylko z kijkami. Pierwsze 500 metrów wysokości dość dobrze nam poszło. Nie znaczy to, że wbiegaliśmy, ale weszliśmy w założonym prze zemnie czasie. Wysokość robiła swoje - po kilku krokach łapczywie łapaliśmy powietrze - za krótki odpoczynek w nocy i za mało aklimatyzacji. Założyłem sobie, że co 100 kroków łapanie głębszego oddechu , a kolejne 100 - krótki odpoczynek. Gdy chciałem sprzedać ten sposób wchodzenia Kindze, to prawie mnie wyśmiała. Suma sumarum każde z nas wchodziło swoim tempem czy też sposobem. Nie ważne jak, byle do góry.
W końcu dotarłem na Dome du Gouter. Zrzuciłem plecak i zaczekałem na Kingę.
Usiedliśmy, by trochę odsapnąć. Droga prowadziła teraz lekko w dół a potem prosto do góry. Trochę się załamałem widząc, że teraz trzeba schodzić w dół tracąc wysokość. Tak trudno tym razem się nam wchodziło, że każdy metr w górę był dla nas wyzwaniem. Nic to, weszliśmy już tak wysoko więc i jeszcze to wejdziemy. Zrobiłem kilka fotek i poszliśmy dalej. Co raz to mijały nas uśmiechnięte osoby które już zaliczyły szczyt. Mi czasem brakowało oddechu żeby odpowiedzieć im dzień dobry i tylko znacząco machałem ręką czy pozdrawiałem skinieniem głowy. Mozolnie zdobywaliśmy metr za metrem do schronu Vallot. W końcu wszedłem na wzniesienie, zrzuciłem plecak i czekałem na Kingę dobre 15 minut. W oddali zauważyłem chłopaków spiętych liną, człapiących gęsiego w górę.
W końcu doszła Kinga i mogliśmy się schować w blaszaku. Pierwsze wrażenie nie było pozytywne. Na podłodze walały się szczątki foli NRC. W środku było kilka osób przygotowujących posiłek. Zrobili nam kawałek miejsca żebyśmy mogli usiąść. Walnęliśmy się tak pod ścianą i po prostu siedzieliśmy, dopiero po jakimś czasie wyciągnęliśmy coś do jedzenia i picia. Niedługo potem słychać było dźwięk raków grzechoczących o metalowe stopnie drabinki. Ekipa Tomka także do nas dotarła. Ulokowaliśmy się wszyscy w kupie. Nam nawet udało się przysnąć na chwilę. Zastanawialiśmy się co robić dalej, były nawet myśli by wchodzić na górę jutro, ale szybko stwierdziliśmy że jest jeszcze wcześnie i szkoda marnować dnia,nawet gdyby droga zajęła nam 6 godzin. O 12:00 znów założyliśmy raki i skierowaliśmy się w górę. Co ciekawe nie widzieliśmy już od dłuższego czasu naszych dwóch pozostałych osób. Nie mieliśmy od nich żadnych wiadomości, ciągle mieliśmy nadzieję, że choć powoli ale chociaż dojdą do Vallota, i będą próbować wchodzić na szczyt następnego dnia.
Znów mozolne podejście. Z góry minęła nas para skiturowców którzy lekko zjeżdżali na nartach z góry - im to dobrze - obydwoje stwierdziliśmy i poszliśmy dalej. Przy pierwszej szczelinie spotkaliśmy polską parę, porozmawialiśmy chwilę i życząc powodzenia każdy z nas poszedł w swoją stronę. Oni w dół, my do górę. Dopiero przed szczeliną postanowiliśmy się związać liną. Teraz droga prowadziła więcej granią, czasem tak wąską że był problem z minięciem się z idącymi w przeciwnym kierunku. W oddali dostrzegliśmy resztę naszych kompanów. Szli powoli tak samo jak i my, czasem się zatrzymywali i odpoczywali zgięci w pół - im też nie było łatwo. Mozolnie pięliśmy się ku szczytowi. Z góry schodziło coraz mniej osób, kolejna grupka dodała nam otuchy mówiąc że już niedaleko i na pewno damy radę. Też już byłem pewien, że wejdziemy - to tylko chwila czasu, choć każdy krok to było wyzwanie. Niedługo wąska grań zaczęła się
wypłaszczać. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kroków i będziemy na szczycie. Odwróciłem się żeby sprawdzić jak daleko jest reszta ekipy. Nie było ich widać za wzniesieniem. Puściłem Kingę do przodu - niech ona jako pierwsza stanie na szczycie Mont Blanca. Taki szarmancki gest na wysokości, kobietę puściłem przodem.
W końcu teren przestał już się podnosić a dookoła rozpościerały się malownicze górskie widoki. Jedynie od strony włoskiej szczyt lekko otaczały chmury. To już? Żadnego spektakularnego zakończenia? Tylko kawałek płaskiej grani. Zawsze wyobrażałem sobie inaczej najwyższą górę Europy.
W poniedziałek, piątego sierpnia 2013 roku, o godzinie 14.40 stanęliśmy z Kingą na najwyższym szczycie Starego Kontynentu. No to zdobywanie korony ziemi rozpoczęte - pomyślałem i zwaliłem się na kolana żeby w końcu odpocząć.
Przed nami wszedł jeszcze jeden człowiek - złożyliśmy sobie gratulację i w końcu można było odsapnąć. Kilkanaście minut później Na szczycie pojawiła się ekipa Tomka. Wspólne gratulacje, zdjęcia i trzeba było zaraz schodzić w dół. Mroźny wiatr skutecznie nas wychładzał. Zeszliśmy trochę niżej by poczekać na pozostałych i wspólnie wrócić.
Powrotna droga nie była już tak ciężka. Do Vallota jeśli dobrze pamiętam, zajęła nam około 40 minut. Cóż za różnica : w górę 2:40 w dół 0.40. W schronie w końcu mogliśmy zdjąć cały sprzęt, chwilę odpocząć i coś zjeść, choć na wysokości apetyt nam nie dopisywał. Najpierw my stwierdziliśmy, że zostajemy na noc, potem kolejni wykruszali się i także zmieniali zdanie. Nie było dużo ludzi, tylko 3 włochów którzy także mieli nocować. Jutro o świcie mieliśmy pokonać resztę drogi w dół do schroniska Tette Rose gdzie zostawiliśmy namiot i dalej tramwajem do miejscowości Le Fayet. Powoli zaczęliśmy dochodzić do siebie. Mogliśmy w końcu odetchnąć. Przygotowaliśmy jakiś posiłek, rozłożyliśmy folię NRC i poukładaliśmy puste plecaki żeby jakoś odizolować się od zimnego podłoża. Trochę szkoda że już się zakończyła wspinaczka, a z drugiej strony ulga że już wyżej nie trzeba będzie nigdzie iść. Po posiłku zapadliśmy w drzemkę. Obudziły nas dopiero metaliczne dźwięki raków stukających o schodki. To trójka dziewczyn spotkanych wcześniej w Gouterze zeszła właśnie ze szczytu. Mijaliśmy się z nimi gdy już schodziliśmy do Vallota. Młode dziewczyny narobiły dużo hałasu, musiały także nocować w schronie. I tak mijał wieczór, one się położyły na spoczynek a my się przebudziliśmy i coś zaczęliśmy wcinać. Tak zleciał czas do około 21-22 kiedy w końcu wszyscy zasnęli. Nie na długo bo około północy przyszła jakaś para, było jeszcze wystarczająco miejsca dla dodatkowych osób więc nie musieliśmy się nigdzie przemieszczać. Potem około 3, włosi zaczęli się zbierać do zejścia na dół i także już spania nie było. Kinga wyszła na zewnątrz i wróciła z nowiną że widać już światełka czołówek sunące pod górę, więc można było się spodziewać że w ciągu godziny w Vallocie pojawią się nowe osoby, więc nie ma sensu siedzieć dalej tylko zwijać się na dół. Tak też zrobiliśmy i o 5 już byliśmy na zewnątrz.
Na Dome du Gouter zastał nas wschód słońca. Przepiękne czerwone niebo robiło się coraz jaśniejsze, aż w końcu z za poszarpanych szczytów wyłoniła się czerwona kula. Na zdjęcia poświęciliśmy prawie godzinę, ale warto było napawać się takimi widokami. Obok nas zatrzymywały się na zdjęcia także inne grupki wchodzące do góry, było wśród nich dużo polaków. Dalej już szybko zeszła nam droga do Goutera, krótki odpoczynek, chłopaki zabrali swój zostawiony sprzęt i znów w dół puki kuluar rolling stones był jeszcze w cieniu. Niestety akurat trafiliśmy na schodzące wycieczki z przewodnikami i niestety czasem trzeba było dłuuugo czekać nim ten cały łańcuch ludzi przesunie się w dół. W końcu zeszliśmy do trawersu żlebu. Tym razem już bez lin i raków w świetle dziennym przeszliśmy żleb bez przygód. O wiele lepiej jest przechodzić gdy wszystko widać. Przy namiocie otworzyłem zostawionego cydra - w ten sposób uczciliśmy zdobycie góry, następnie szybkie przygotowanie wody na liofilizat, składanie namiotu i znów w dół do tramwaju już cięższym plecakiem.
Na dole umówiliśmy się z Wiolą i Kamilem że przyjadą po nas samochodem na dolną stację tramwaju. Tak też się stało. Dosłownie w momencie wysiadania z wagonu niebieska strzała pojawiła się na parkingu, zapakowaliśmy sprzęt wypiliśmy jednym duszkiem 1.5 litra wody i pojechaliśmy szukać jakiegoś campingu na resztę pobytu w górach. Niestety zmarnowaliśmy kupę czasu na czekanie na wszystkich i w końcu po długich decyzjach wybraliśmy camping. Przy zejściu marzyliśmy żeby szybko się rozbić, wziąć prysznic i rozkoszować się piwkiem przez resztę dnia - jednak wyszło inaczej. Dopiero późnym popołudniem udało nam się wszystkich zebrać żeby pojechać coś zjeść i wypić. Byłem tak odwodniony że wlałem w siebie prawie 10 litrów płynów i tylko raz poszedłem do toalety. W nocy zaczęło padać i błyskać - prognoza niestety się potwierdziła. Przez kolejne 2 dni padał deszcz prawie non stop.
W środę poszliśmy zwiedzić Chamonix, zrobiliśmy drobne zakupy i sprawdziliśmy pogodę na resztę dni - nie zapowiadała się optymistycznie. Dopiero od piątku być może się poprawi. Czyli zostały by mam 2 dni lepszej pogody, a może i nawet nie. Siedząc w samochodzie jakoś tak padła propozycja żeby już wracać. Główny plan wykonaliśmy, resztę czasu mieliśmy przeznaczyć na ferraty i odpoczynek. Szybki telefon - sprawdziliśmy dostępność miejsc na promie do Dover. Musieliśmy opłacić tylko 10 funciszy za zmianę daty. Powiadomiliśmy o tym resztę ekipy z drugiego samochodu, jednak stwierdzili że zostają i najwyżej zwiedzą jeszcze Paryż. I tak w czwartek przed południem zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną. Trochę szkoda że na sam koniec pogoda się zepsuła, ale mieliśmy szczęście że chociaż udało nam się wejść na Mont Blanc przy ładnej pogodzie.
W piątek w nocy byliśmy już w domu, gdzie w naszych drzwiach przywitał nas miły obrazek i gratulacje od naszych współlokatorów. Więc zdobywanie korony ziemi rozpoczęte, tylko ciekawe kiedy będą kolejne szczyty? Może kiedyś....
Resztę zdjęć można obejrzeć w galerii:
https://picasaweb.google.com/1107071705 ... directlink