Pojedzeni wracamy przez wyspę Tyberyjską
na drugą stronę Tybru.
Przedostatnim celem naszej wędrówki jest kościół Santa Maria in Cosmedin. Po drodze mijamy jeszcze świątynię Herkulesa.
W porównaniu do większości innych kościołów jakie dane nam było widzieć Santa Maria in Cosmedin jest niezwykle surowy z widoczną drewnianą konstrukcja więźby dachowej.
Schodzimy na chwilę do podziemnej krypty,
w nawie bocznej, w złoconej urnie znajduje się czaszeczka św. Walentego (?)
a na zewnątrz słynne usta prawdy.
Spod kościoła autobusem jedziemy jeszcze w okolicę placu Republiki, poszukać … torebki. Stamtąd dotarliśmy aż do kościoła Santa Maria Maggiore, gdzie byliśmy tylko chwilę, bo właśnie trwały przygotowania do jakiegoś koncertu.
Udaliśmy się w kierunku dworca Termini, mieliśmy nawet podjechać, ale ponieważ nie było to jakoś bardzo daleko, zdecydowaliśmy, że jednak pójdziemy. Kiedy już prawie pogodziliśmy się (tak, tak ja też się w te poszukiwania zaangażowałem, dla świętego spokoju) z tym, że jednak nic z torebki nie będzie, właśnie dostrzegliśmy sklepik, gdzie jednak udało się znaleźć tą jedyną. Nie wiem na ile to był akt desperacji, ale to nie ważne:) zakup doszedł do skutku.
Na koniec zakup rogalików na jutro rano, bo wyjazd na lotnisko mieliśmy przed śniadaniem.
Piątek, zgodnie z prognozami – deszczowy
Tak nadszedł kres naszego 4-dniowego pobytu w Rzymie – jak dotychczas najpiękniejszego miasta, jakie dane mi było zobaczyć. Parandowski pisał „Każdy ma taki Rzym na jaki sobie zasłużył”. Chociaż nie na wszystko zasłużyliśmy, to i tak tego co zobaczyliśmy było całkiem sporo, a do tego zasłużyliśmy na pogodę, co nie było takie oczywiste. Żeby naprawdę poznać Rzym, trzeba tam spędzić naprawdę duuużo czasu. Grudniowe zwiedzanie okazało bardzo dobrym pomysłem, niewielu turystów, nie było gorąco, ale też nie takt zimno, żeby nam to przeszkadzało. Mam nadzieję, że kiedyś dane nam będzie tu wrócić i zatrzymać się na dłużej, czego i Wam wszystkim życzę