Pewnego sierpniowego wieczoru, podczas przeglądania zdjęć i rozpamiętywania naszej czerwcowej podróży po Europie pomyślałem, że do kolejnych wakacji, bez ruszenia gdzieś czterech liter nie wytrzymam. Rzym z grudnia 2012 pozwolił nam przeczekać ostatnią zimę, więc i tym razem trzeba się zająć organizacją jakiegoś wyjazdu. Dzieci chętnie zostaną z dziadkami, a i dziadkowie z dziećmi również (chyba to już jeden z ostatnich naszych samotnych wyjazdów). Urlopu jeszcze kilka dni jest, więc w zasadzie największy problem to mocno ograniczona kasa z uwagi na nieplanowane, większe wydatki po powrocie z wakacji. Jednak po wszystkich kalkulacjach wyszło, że w listopadzie bądź grudniu budżet będzie nam się jakoś spinał i na coś niedrogiego możemy sobie pozwolić. Rzut oka na kierunki lotów z Pyrzowic i ceny w listopadzie. Wyboru za dużego nie ma, ponieważ o tej porze roku szansa na trochę lepszą pogodę niż u nas jest w zasadzie na południu.
Tak też znowu padło na Włochy, ale tym razem Neapol. Tym bardziej, że cena lotu za nas dwoje w obie strony miała nie przekroczyć 400zł. Szybka rezerwacja i można było snuć plany… no i się zaczęło. Jedne z pierwszych zdjęć jakie można zobaczyć wpisując w wyszukiwarkę Neapol, to te przedstawiające góry śmieci, do tego informacje na forach o kradzieżach torebek i mało bezpiecznych ulicach w centrum zaczynały napawać mnie obawą, ale twardy jestem, moje Kochanie nie musi za dużo o tym wiedzieć, jest przecież wybrzeże Amalfi, jest Capri jest pięknie. Przy okazji śledzę sobie relację Tonego, który jedzie po tej Italii Amore i jedzie i dojechać w „moje” rejony nie może, a jak dojeżdża, to pisze, że „Najnowsze raporty opublikowane przez wulkanologów wskazują jednoznacznie na to, że wkrótce z długiego snu może się zbudzić Wezuwiusz, który uważany jest za najgroźniejszy wulkan Europy.” Jest lipa, no ale jemu się udało, to może i nam się uda. Trochę korespondencji mailowych i trzeba było podjąć decyzję o lokalizacji noclegu. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że ceny za najtańsze hotele są wyższe niż w Rzymie. Trochę taniej jest w okolicach Dworca Głównego, leżącego przy Piazza Garibaldi, ale nocowanie tam wszyscy mi odradzali. Jakoś nie do końca w to wierzyłem, ale ostatecznie zarezerwowałem hotelik w okolicy Katedry. Nie pozostało nic innego jak czekanie na godzinę „0”. W tym czasie udało się stworzyć plan, na wypadek, gdyby Wezuwiusz jednak przespał naszą podróż. Aha, jeszcze tak na dobicie nas, prognoza pogody była fatalna.
Po trochę przydługawym wstępie (jak trzeba było pisać wypracowania na polskim, to ciężko mi było trzy zdania sklecić, a tu się tak rozpisałem) czas przejść do rzeczy. Auto zostawiamy na parkingu dosyć blisko lotniska i lecimy, na jedno popołudnie, trzy całe dni i przedpołudnie. Podczas lotu prawie wszędzie nad kontynentem chmury, trochę można było tylko popatrzeć z góry na włoskie wybrzeże Adriatyku i Istrię. Po przylocie do Neapolu mimo wszystko pogoda całkiem niezła i dosyć ciepło. Do autobusu kursującego z lotniska do centrum i do portu spora kolejka więc idziemy do przylotniskowego Mc-a, wcinamy po zestawie i następnym, pustym Alibusem (tak nazywa się linia autobusowa kursująca z i na lotnisko) jedziemy na wspomniany wcześniej Piazza Garibaldi. Bilety po 4E każdy kupujemy u kierowcy (kupiony w Tabacchi kosztuje 3E) i po kilkunastominutowej przejażdżce jesteśmy w centrum. Wysiadamy i pierwsze wrażenie – będzie ciekawie, w sumie ucieszyłem się, że jednak zarezerwowałem ten hotel w innym miejscu. Pod pomnikiem cała masa kolorowych, wyglądających na bezdomnych, pełno żuli, szemrane towarzystwo, żebraki, brudasy i jakieś k..wy, wszyscy żyją w (pozornej?) symbiozie, ale my z całą pewnością nie czujmy się tu dobrze, pewnie i bezpiecznie, chociaż policja jest wszędzie. Szybkim krokiem udajemy się w kierunku hotelu. Po kilkunastominutowym spacerze jesteśmy na miejscu. Okolica zdecydowanie wygląda na lepszą. Meldujemy się, zostawiamy graty i po krótkiej toalecie ruszamy na podbój Neapolu. Niestety szybko robi się ciemno, (takie uroki późnego listopada) więc zdjęć na początek nie będzie zbyt wiele, ale trochę historycznego centrum zobaczyliśmy. Idziemy Via Duomo i szybko dochodzimy do … Duomo.
Zaglądamy na chwilę, wierni kupują różnej wielkości figurki z popiersiem św. Januarego, my tylko zwiedzamy, płacimy po 1,5 E żeby zobaczyć baptysterium. Zdjęć w środku robić nie wolno, ale jakieś jedno mi się pstryknęło.
Skręcamy w tętniącą życiem via Tribunali – jedną z dwóch głównych ulic starego miasta, a później już wędrujemy, aż do Galerii Umberto I,
rzucamy okiem na Castel Nuovo
i kierujemy się w stronę hotelu. Po drodze wstępujemy jeszcze na chwilę do kościoła Santa Chiara na jedną tajemniczkę bolesną (bo nogi zaczynają boleć),
a później na margheritę do pizzeri Di Matteo. Lokal żaden, ale widok dużej grupy miejscowych oczekujących na pizzę na wynos, skusił nas do wejścia do środka. Kilka stolików na dole, nakrytych jednorazowym, papierowym obrusem?, plastikowe kubki i to nie ważne czy bierzesz wodę, colę piwo czy wino. U nas nie zdecydowałbym się na pizzę bez dodatków, w Neapolu są one absolutnie zbędne. Wyśmienity przecier z pomidorów (nie jakiś keczup, keczupo-sos, soso-koncentrat itp.), pyszna mozzarella di bufala, do tego aromatyczne listki świeżej bazylii i genialne cieniuteńkie ciasto, całość oczywiście wypiekana dosłownie kilkadziesiąt sekund w piecu opalanym drewnem. Podana do stolika gorąca z jeszcze bąbelkującym przecierem – hmmm coś wspaniałego.
O ile w samych superlatywach wypowiadałem się na temat pizzy, którą jedliśmy w Rzymie, to mogę powiedzieć, że ta bije ją na głowę. Istotnie, na dzień dzisiejszy to miasto jest stolicą pizzy. Może po kolejnej destynacji, takie fajne słowo często powtarzane na pokładzie łizera:), zmienię zdanie ale na tą chwilę króluje Neapol. Po wyjściu jeszcze tylko moje Kochanie … skręciło nogę i ostatecznie jakoś dokuśtykaliśmy się do hotelu.