Przepraszam za dłuższą przerwę, ale nie było weny żeby zabrać się za pisanie.
W zasadzie wczoraj wieczorem zacząłem pisać, ale po północy strona przestała działać i cała twórczość psu w ...... budę.
Sytuację okrasiłem słowami, których nie powstydziłby się autor dialogów filmów Vegi i poszedłem spać.
Postaram się teraz to nadrobić postem o pierwszej męskiej wyprawie mającej na celu eksploracje miejsc nie znanych zapalonym plażowiczom.
No po prawdzie nie jest to pierwsza męska wyprawa, pierwsza miała miejsce w niedzielę nocą w kierunku plaży Rudej, ale do tego tematu jeszcze wrócę.
Dziś będzie więcej zdjęć.
Otóż, od początku planowaliśmy odwiedzić kilka reliktów przeszłości i nie chodziło nam o piękne zabytkowe obiekty kultu religijnego.
Obraliśmy kurs na forty i bunkry.
Taktycznie rano zawieźliśmy kobiety na piaszczystą plażę Stonica.
Dzień wcześniej żarliwie ją zachwalałem tak jakbym miał o niej jakieś pojęcie, ale wszystko co o niej wiedziałem pochodzi z tego portalu.
Jak to mówią wędkarze - najważniejsza jest przynęta. Faktycznie zadziałało. Ryby połknęły haczyk.
Mogliśmy spokojnie poddać się eksploracji i kompletacji,,,,komplementacji,,,,
kontemplacji pozostałości po burzliwych dziejach wyspy.
Na pierwszy ogień poszedł fort Wellington. Znajduje się on niedaleko od tej plaży.
Droga dość wąska. Trzeba uważać na dość twarde gałęzie, bo można porysować auto.
Ups, właśnie sobie przypomniałem, że obiecałem pomóc w polerowaniu Hani.
Niestety chaszcze i ciernie broniły tajemnic fortu jak te w bajce o śpiącej królewnie. Dzielna Hania trochę ucierpiała, ale to tylko powierzchowne rany.
W pewnym momencie naszej drogi następuje konsternacja. Oczom naszym ukazało się wysypisko śmieci.
Bez ogrodzenia, bez bramy, bez stróża. Pytanie czy można jechać dalej.
Ale jeśli coś nie jest zabronione (brak jakichkolwiek znaków zakazu) to jest dozwolone.
Za chwilę trafiamy na jakąś kopalnie kamienia, żwirka czy muchomorka. Jak zwał tak zwał.
No cóż jak dotarliśmy tu to przecież nie zawrócimy. Coraz węższa droga zaprowadziła nas pod sam fort Wellington.
Pozostało po nim niewiele, a i to co się uchowało przyroda postanowiła ponownie zasiedlić. Widoki są przepiękne.
Lokalizacja fortu też zapewne nie przypadkowa.
Obrona wydaje się być stosunkowo łatwa, a atak na nadpływające jednostki bajecznie prosty. Prawdopodobnie ukończono go na początku XIXw w ostatnich miesiącach panowania Brytyjczyków na wyspie.
Widok na wysypisko.
Nota bene zastanawia mnie komu chciało się taszczyć kanapę aż do tego miejsca. Ludzie czasem to jednak..... niech każdy dopowie sobie według uznania.
Warto nadmienić, że z Wellingtona widać kolejny fort o nazwie George, który tego dnia był kolejnym celem naszej eskapady.
Jadąć główną drogą przez Vis, mijamy port, plażę, polską bazę nurkową Nautica i całkiem przyjemną drogą docieramy na obszerny parking pod fortem George.
Na pierwszy rzut oka fort wygląda, jakby dalej pełnił rolę międzynarodowego garnizonu.
Został zbudowany w 1811 przez Brytyjczyków i nazwę uzyskał na cześć Króla Jerzego III.
Przez międzynarodowe wojska (Brytyjczyków, Włochów, Szwajcarów i Korsykanów) był użytkowany do początku XXw.
Dopiero w 2012r prywatna firma dostała wszystkie pozwolenia do przywrócenia mu dawnej świetności i stworzenia tu restauracji.
Dziś oprócz restauracji w obiekcie możemy podziwiać kilka sal na kształt muzeum.
Wstęp jest bezpłatny i jest co oglądać.
Niestety czasami może się zdarzyć, że odbywa się tam impreza zamknięta i można "pocałować klamkę",
co nas spotkało kiedy wróciliśmy tam w pełnym składzie, żeby z tarasu restauracji przy szklaneczce wina, ćmiąc cygaro. podziwiać widoki. Ale jak już napisałem tego dnia było zatvoreno, a i o cygarach też zapomnieliśmy.
Na pewno oprócz wielu militarnych dziur w ziemi czy skałach, do których nie dotarliśmy, będzie to element motywujący, aby tam wrócić.
Jako, że godzina była młoda a żeńska część rodziny na pewno była zachwycona urokami piaszczystej plaży i mając niedosyt ruszyliśmy ku kolejnym atrakcją.
Kolejny cel: fort w stylu Wellingtona, którego nazwy wybaczcie, ale nie pamiętam, może kompan coś dopowie, bo w moim wieku to już zaczyna odwiedzać człowieka wujek Eisenhower, Opennhajmer, aaa Alzheimer.
Najprawdopodobniej była budowla z tego samego okresu co Wellington i architektonicznie zbliżona.
Cel zapewne ten sam.
Następnie ruszyliśmy w kierunku obiektu, o którym wielu wspominało, i chciałem go ujrzeć na własne oczy.
Widząc go z drogi (od fortu Georg jest bardzo blisko) czułem ciarki na łysinie, że o to za chwilę doświadczę coś o czym myślałem od lat.
Oczom naszym w oddali ukazał się wlot do tunelu schronu na okręty podwodne.
Wystarczy tylko objechać górę i parkujemy tuż przy wlocie do tunelu.
Można całkiem spokojnie i bezpiecznie obejść wewnątrz schron.
Można też przespacerować się boczny korytarzem.
Który prowadzi na zewnątrz nie opodal wlotu do tunelu.
Po wyjściu oczom naszym ukazał się....... dziwny obiekt którego zastosowania możemy się tylko domyślać.
Nie zagłębiałem się w szczegóły, ale otwór chyba znajdował się w powietrzu nad wodą.
Tu widać dzieło przyrody, która postanowiła taktycznie zamaskować wejście do tego korytarza.
Z poczuciem spełnienia wracaliśmy z eskapady, gdy czujny towrzysz niepodal zauważył ścieżki, a intuicja podpowiadała mu: "tu musi coś być". Stwierdziłem, że zaczekam w aucie i będę delektował się karlovacko stygnąc przy pracującej klimatyzacji auta.
Było dość gorąco. Gdy kuzyn długo nie wracał domyśliłem się, że intuicja go nie zawiodła. Tymczasem moją uwagę przykuło niepozorne kamienne wejście.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakaś piwniczka lub coś podobnie prozaicznego.
Moje rozważania przerwał powrót zwiadowcy i oczywiście wyciągnął mnie, żeby pokazać co odkrył.
Okazało się to być stanowisko strzeleckie doskonale ukryte w górze i mały bunkier.
Rozradowani bonusem który nie był w planie chcieliśmy już wracać, ale nie dawała mi spokoju ta piwniczka.
Po wejściu mogliśmy zobaczyć małe pomieszczenie zakończone ścianką z otworem strzelniczym.
Niby nic, ale to zawsze coś ponadprogramowego.
Nie spodziewaliśmy się, że za ścianką czeka nas wejście do prawdziwej przygody niczym przez drzwi szafy do Narnii.
Otóż za rzeczoną ścianką było wejście do bunkrów które prawdopodobnie zostały zbudowane już po wojnie.
Kluczyliśmy długimi wąskimi korytarzami mijając magazyny amunicji, pozostałości instalacji elektrycznych, wychodzą raz po raz na stanowiska artyleryjskie wykute w zboczu góry. Dreszczyku emocji dostarczyło też wejście na górę wąskim tunelem po drabince z drutu zbrojeniowego. Jest to dość niebezpieczna zabawa, bo szczeble są dość mocno skorodowane zwłaszcza w miejscu gdzie łączą się ze ścianą. Kilka stopni było już mocno wygiętych, więc trzeba było je omijać. Drabinka prowadziła do kolejnego wejścia/wyjścia bunkru.