19 sierpnia 2009
Teneryfa żegna nas silną wichurą. Samolot odlatuje z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Tak czy inaczej jest powód żeby tu wrócić. Teraz go nie widzimy, bo siedzimy po przeciwnej stronie. Zresztą i tak jest schowany w chmurach.
* * * * *
5 lipca 2010
- Może byśmy gdzieś pojechali?
- A mamy czas i kasę? Gdzie?
- Na Teneryfę na przykład. Wejdziesz sobie na ten swój wulkan.
- Hmm... dobra, poszukam czegoś taniego.
* * * * *
13 lipca 2010
Schodzą szybko, głośno rozmawiając. Po chwili widzę dokładniej, że niosą jakieś butle, węże i inny sprzęt. Widzę też czego żaden z nich nie ma - bordowego polara, ani tym bardziej charakterystycznego kapelusza z szerokim rondem.
Hola! - pozdrawiają mnie minutę później wulkanolodzy, wracający pewnie z jakichś pomiarów w kraterze. Wyżej już nikogo nie ma. Mam pik dla siebie.
Po lewej mijam krater szczytowy. Jest naprawdę bardzo mały. Po widoku ogromnego Pico Viejo mógłbym się czuć zawiedziony, gdyby nie to że właśnie wyłażę na czubek mojego wulkanu, z którym zdążyłem już się zżyć. Wzdłuż ścieżki przy kraterze przechodzę obok gorących kamieni. Są naprawdę nagrzane, na niektórych trudno dłużej utrzymać dłoń. Towarzyszy im siarczysty smród fumaroli.
Ostatni odcinek podchodziłem w cieniu. Teraz przed samym szczytem znowu zza krawędzi wyłazi oślepiające słońce. Dobrze że mam lodowcowe okulary. Kontrast między słońcem i cieniem jest niesamowity. Może tak jest na Księżycu?
Jest równo ósma. Wysokościomierz w zegarku, skalibrowany na poziomie morza, pokazuje 3715 m. Teide rzuca potężny cień na starą kalderę wulkaniczną po południowo-wschodniej stronie.
Wiatr tak gwiździ, że łeb urywa, więc po cyknięciu kilku fot chowam się za kamieniem. Szybko jem banana i resztę czekolady, popijam szumakiem i jeszcze szybciej zmywam się w dół.
Wracając podchodzę na chwilę do górnej stacji. Z pomieszczenia najbliżej szlaku słychać rozmowy. To chyba część mieszkalna, pewnie tam nocują wulkanolodzy. Łapię jeszcze ostatnie ujęcie stożka cienia, który teraz sięga aż na morze. Do zachodu słońca zostało jeszcze może pół godziny, ale już go nie zobaczę. Do Montana Blanca będę schodził cały czas w cieniu wielkiej góry.
Łapie mnie zmęczenie, więc wchodzę na chwilę posadzić tyłek w górnym schronie Refugio Altavista. W środku spotykam jakichś Hiszpanów, którzy zostają tu na noc żeby wcześnie rano iść na pik. Długo nie zabawiam i w szybko zapadającym zmroku zbiegam znaną mi z zeszłego roku ścieżką szlaku nr 7. Coraz bardziej czuję palce stóp obijające się w starych rozwalających się scarpach. Tradycyjnie będzie mnie to kosztować zejście paznokci z obu dużych paluchów. Po drodze mijam jeszcze podchodzącą do schroniska parę miejscowych. W ostatnich resztkach dziennego światła dochodzę do początku szutrowej drogi. Dopiero teraz wyjmuję z plecaka czołówkę.
Początkowa radość z dotarcia do drogi stopniowo ustępuje zmęczeniu i coraz większemu bólowi obtartych stóp i obitych paznokci. W zeszłym roku szliśmy tędy w przeciwną stronę na świeżych siłach, towarzyszyły nam piękne widoki i wydawało się znacznie bliżej. Teraz ta pieprzona droga nie ma końca. Po bokach coś widać tylko jak przyświecę czołówką, chociaż na ogół biała droga się odróżnia od otoczenia i da się iść bez światła. Po dłuższym marszu, pod napotkaną tablicą informacyjną siadam na chwilę i daję odpocząć stopom, zdejmując buty i skarpety. Wiele to nie pomaga.
Na dalszym odcinku droga zaczyna się stromiej obniżać, co z jednej strony przyśpiesza mi tempo, ale z drugiej jeszcze bardziej męczy stopy. Z daleka słyszę pojedyńcze samochody, a potem widzę ich światła. Przyśpieszam jak koń, co czuje stajnię. Bliskość szosy jest jednak zwodnicza, bo szutrowa droga na tym ostatnim kawałku kręci serpentynami. Chyba robi to złośliwie, żeby mnie na sam koniec dobić.
Wreszcie parę minut po jedenastej dochodzę do parkingu i mojego seata. Przed odjazdem piję resztę wody, zostawiając parę łyków na dobudzanie się podczas jazdy. Z zadowoleniem stwierdzam, że doskonale rozplanowałem ilość wody i żarcia, ani razu nie byłem odwodniony i nie brakło mi kalorii. W ogóle wszystko poszło zgodnie z planem. Wylazłem na pik o odpowiedniej porze żeby nie spotkać już filanców, zobaczyć z góry świat przed zachodem słońca i zdążyć ze stromym zejściem przed zapadnięciem ciemności. Totalne wykończenie organizmu i obtarte stopy to przy tym wszystkim naprawdę drobne niedogodności.
Zjeżdżam tą samą drogą, tylko bardziej uważam na ciemność i zmęczenie. O pierwszej jestem w hotelu. Ag już śpi. Po wyjściu z prysznica mam już siłę tylko otworzyć schłodzoną na szybko w zamrażalniku dużą flachę Dorady, chłodząc stopy na zimnej ceramicznej podłodze. Sącząc piwko, rozkładam mapę...
Mapy dnia dzięki
viamichelin...
... i Parkowi Narodowemu Teide. Widok ogólny...
... i szczegóły mojej trasy: niebieska ciągła - samochodem; zielona przerywana - autobusem, pieszo i stopem do początku wędrówki; różowe kropki - pieszo.