13 lipca
Wyruszam w drogę po śniadaniu, około 9.30. Ag zostaje jeszcze w hotelu, autobus na rejs ma przyjechać trochę później. Przed opuszczeniem miasteczka zatrzymuję się w markecie kupić wodę, szturmżarcie i piwko na ugaszenie pragnienia po powrocie.
Jadę po prostu w górę jak droga prowadzi, przez San Miguel i Vilaflor, podobno najwyżej położone miasteczko na Teneryfie. Ruch jest mały, więc sprawnie pokonuję serpentyny. Świeci słońce i są ładne widoki, ale nie zatrzymuję się na zdjęcia, zapas czasu będzie mi potrzebny. Wyjeżdżam ponad las i na górny płaskowyż, na około 2000 m npm, na rozdroże zwane Boca de Tauce, gdzie rozgałeziają się drogi okrążające Teide. Stąd mam wystartować w pieszą wędrówkę. Na razie jednak podążam w prawo, na wschód, drogą przez rozległe, płaskie dno starej kaldery. Przypomina mi się
Nomad. W jakże innych warunkach próbował ją przebyć
nie tak dawno. Teraz po zniszczeniach nie ma śladu.
Jadąc południowym podnóżem wulkanu mijam Roques de Garcia i dolną stację kolejki, by zostawić seata na parkingu pod Montana Blanca, skąd startowaliśmy w zeszłym roku. Wbrew moim obawom jest kilka wolnych miejsc. Akurat kiedy się zdążyłem przepakować, podjeżdża autobus. Kierowca mówi że jedzie do Roques de Garcia. Płacę około 2 euro za bilet i wsiadam. Po kilkunastominutowym postoju pod Teleferico po drodze, w końcu dowozi mnie na krańcówkę.
Właściwie mógłbym się udać na spacer wśród skał, ale nie to mam dziś w planie. Nie będę więc miał klasycznego ujęcia ze wszystkich kalendarzy i pocztówek z wyspy, ze skalną maczugą na pierwszym planie i wulkanem w tle, które kiedyś najładniej pokazał
Rafał.
Z tej strony góry mam do wyboru trzy szlaki, nr 23, 28 i 9. Ten ostatni jest trochę zbyt daleko na zachód, bym z niego wygodnie skorzystał. Pierwszy zaczyna się właśnie stąd, jednak odradzano mi go na samotne przejście z powodu kruchych i osuwających się skał. Trochę racji w tym jest. Tymi szlakami prawie nikt nie chodzi, z zasięgiem komórkowym też jest kiepsko. W przypadku jakiejś głupiej ale unieruchamiającej kontuzji typu skręcona kostka mogliby mnie szukać naprawdę długo. Zostaje więc szlak 28, wznoszący się przez niekończące się pola wulkanicznego piachu, równie upierdliwy jak 23, ale podobno bezpieczniejszy do samotnej wędrówki.
Odpalam więc z buta z powrotem szosą w kierunku Boca Tauce, próbując zatrzymać wszystkie przejeżdżające samochody. Na początku nie ma chętnych, jednak po pół godzinie marszu łapię stopa. Jadą ojciec i syn, chyba miejscowi. Trochę znają angielski, więc skracamy sobie pogawędką i tak krótką jazdę. Wysiadam na skrzyżowaniu i podchodzę kawałek szosą na północ do początku szlaku.
Spod szlabanu ruszam o 11.30 i podążam długą, bitą drogą przez równinę. W przeciwieństwie do wschodniej strony i jej pustynnego, księżycowego krajobrazu, tutaj roślinność porastająca wulkaniczną glebę i skały jest całkiem bogata. Nie napotykam jednak pszczół, przed którymi w jednym miejscu ostrzega przydrożna tablica.
Po godzinie spokojnego marszu docieram do początku właściwej ścieżki, gdzie łykam banana i czekoladę i wypijam na zapas sporą ilość wody z szumakiem.
Ścieżka rusza od razu stromo pod górę. Chociaż oznakowana z rzadka i czasami niewyraźna, nie sprawia mi większych trudności orientacyjnych. Niedługo zaczyna się podejście zboczami czarnego, wulkanicznego piachu, o którym czytałem na
summitpost. Opisać je można krótko: dwa do przodu, trzy do tyłu. Po pół godzinie kopania się w pyle wychodzę jednak nad pierwszy mały kraterek, a później drugi, nieco większy. To Nozdrza Teide. Na grzbiecie ponad nimi z lewej dochodzi szlak nr 9. Tu się kończy najbardziej upierdliwy kawałek podejścia.
Stąd ścieżka jest przyjemniejsza, choć miejscami wznosi się stromo wśród skał i niskiej roślinności.
Po kolejnej ponad godzinie doprowadza mnie ona na krawędź Pico Viejo - Starego Szczytu. Chwilę odpoczywam, pstrykając foty w dół krateru.
Dalej muszę trochę zejść i obejść, aby z przeciwnej strony dostać się piaszczystymi i kamiennymi stokami na niedaleki wierzchołek Pico Viejo. Pozostaję na nim dłuższą chwilę. Jest dopiero 16.30, więc mam dużą rezerwę czasu. Mógłbym łatwo zejść na dno krateru i pospacerować po nim jak po księżycu, ale mi się nie chce.
Po zejściu z Viejo ścieżka w kierunku Teide prowadzi piaszczystą równiną. Krajobraz się zdecydowanie upodobnia do tego znanego mi ze wschodniej strony góry. W pewnym momencie w prawo schodzi szlak nr 23, sprowadzający do Roques de Garcia. To ten niepolecany do samotnego przejścia. Tutaj już czuję wysokość i muszę iść zdecydowanie wolniej. Jakiś czas temu łyknąłem profilaktycznie ibuprofen, chociaż głowa mnie nie bolała.
Wkrótce równina przechodzi w czarne pole zastygłej lawy, wznoszące się stopniowo w kierunku szczytu. Niedługo z powrotem zrównuję się wysokością ze wierzchołkiem Pico Viejo. Szlak robi się stromy, kluczy wśród wulkanicznych głazów i często wymaga skakania z kamienia na kamień. Oddech mi się jeszcze bardziej skraca, zmuszając do coraz częstszych przystanków.
W końcu osiągam mirador, czyli punkt widokowy. Z górnej stacji kolejki prowadzi tu komfortowo urządzona ścieżka. Z daleka słychać jakiś dziwny gwizd, który robi się coraz głośniejszy w miarę zbliżania się do stacji. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że to wiatr gra na stalowych linach kolejki. Mimo późnej pory idę z pewną taką nieśmiałością, nie będąc pewnym czy zza rogu nie wyłoni się filanc.
Wokół stacji jednak nikogo nie ma, tylko gwizd wiatru w linach słychać ze zdwojoną siłą. Nie zastanawiając się dłużej, kieruję kroki do początku szlaku prowadzącego na szczyt.
Podchodzę kilkadziesiąt metrów. Zza zakrętu ścieżki, wprost pod jasno świecące zza krawędzi wulkanu słońce, dostrzegam... grupkę schodzących ludzi.
* * * * *