18 sierpnia
Dla towarzystwa różne rzeczy ludzie robili. Ktoś podobno dał się nawet powiesić. A moja lepsza połówka zgodziła się iść na Pico del Teide. Pieszo od parkingu przy szosie, jakby kto miał wąty.
Od paru dni wiem już że na samą krawędź krateru prawdopodobnie nie wejdziemy. Żonkę zresztą obchodzi to tyle co zeszłoroczny śnieg. Mnie trochę więcej, w końcu nadane mi w Niedzicy indiańskie imię "Osvajač mnogih vrhova" do czegoś zobowiązuje. Z rozmowy telefonicznej z biurem parku narodowego parę dni wcześniej dowiedziałem się że pozwolenia na wejście mają już wydane na ponad dwa tygodnie naprzód. A dają je tylko 150 osobom dziennie. Słownie: stu piędziesięciu. Słabo?
Od szosy jest szlak, którym według moich obserwacji w ciągu sierpniowego dnia takiego jak dziś wchodzi może dwadzieścia kilka osób. Z drugiej strony jest jeszcze inny szlak, dłuższy i uciążliwszy, którym statystycznie dziennie podąża pewnie ułamek osoby. Cały problem bierze się stąd, że 150 metrów pod szczytem znajduje się górna stacja kolejki linowej, którą według mojego pobieżnego obliczenia w szczycie sezonu może wjechać jakieś dziesięć razy więcej ludzi niż tych co dostają papier...
Budzik swoje, a wakacyjny śpioch swoje. Dnieje już, gdy dochodzimy do zaparkowanej nad morzem cytryny.
Serpentyny, serpentyny. Jadę pomalutku i łagodnie, żeby jakoś okazać wdzięczność mojej połóweczce, która szczerze i z serca całego nienawidzi górskiej jazdy, a mimo to się na nią zgodziła. Dopóki nie siądę na ogonie jakiejś szafie i nie muszę przez to zwolnić jeszcze o połowę. Na twarzy Ag, według której przedtem jechałem i tak za szybko, dopiero teraz maluje się jako takie zadowolenie. Znika ono jednak bezpowrotnie, kiedy widzi że co chwilę wychylam się w lewo, szukająć możliwości wyprzedzenia, którą też przy pierwszej okazji wykorzystuję, nie bacząc na protesty. Szafa za mną jedzie szybko, co uniemożliwia jazdę zadowalającą moją pasażerkę. Ale przecież nie pozwolę się szafie wyprzedzić po tym jak ją przed chwilą zostawiłem w tyle.
Szafa na szczęście nie wiozła zaopatrzenia do samej dolnej stacji kolejki i gdzieś w międzyczasie zjechała. Jadę więc znowu wolno, ale moja Słoneczka i tak górskiej jazdy nie lubi. Co z taką robić...
Wydostajemy się wreszcie ponad tradycyjne północne chmury i wulkan co jakiś czas zaczyna wyłaniać się spomiędzy drzew. W końcu na dobre wyjeżdżamy ponad las i widoki się robią jeszcze bardziej niesamowite. Nie zatrzymujemy się jednak na miradorach żeby szybciej dotrzeć na malutki parking na początku szlaku i złapać miejsce. Dojeżdżamy, chwila emocji... jest, ostatnie dwa wolne! Wjeżdżamy my i jadący za nami samochód, kolejny musi się obejść smakiem i jedzie dalej szukać następnej zatoczki.
Z drugiej bryki wysiadają, jak łatwo przewidzieć, Niemcy. Teneryfa jest chyba ulubioną wyspą tej nacji. Zbierają się przed nami, bo my jeszcze raczymy się zabranym śniadaniem. Uspokoiwszy burczące od rana żołądki ruszamy na szlak. Ag w kapeluszu wygląda jak filanc, z których niejednego spotkamy wyżej.
Z parkingu położonego na niecałych 2400 metrach idziemy parę kilosów szutrową, zamkniętą dla samochodów drogą przez saharyjski krajobraz. Co prawda nigdy nie byłem na Saharze, ale tak mniej więcej ją sobie wyobrażam. Dosyć często, czasem przy samej drodze, napotykamy "jaja Teide", wielkie głazy naniesione kiedyś przez lawę. Mamy widok z profilu na wulkan i często podjeżdżające wagoniki Teleferico.
Po niecałych dwóch godzinach dochodzimy do końca drogi i początku właściwego szlaku na wysokości około 2800 m. Mijamy wracających dwóch Hiszpanów. Musieli wjechać jednym z pierwszych wagoników żeby już teraz tu zejść. Niemcy idą w górę trochę powyżej nas. Podążamy ich śladem.
Ścieżka jest miejscami stroma, ale jak na górskie warunki komfortowa. Czasem tylko wulkaniczny piach sypie się spod nóg. Nasze adidasy doskonaje dają radę. Zaczynamy odczuwać wpływ wysokości, musimy zwolnić tempo i głębiej oddychać. Wcześniej byłem już w górach kilkadziesiąt metrów wyżej niż szczyt Teide, ale dla Ag to nowe doświadczenie. Nie mam pojęcia jak zareaguje na wysokość, ale mam nadzieję że nie będzie źle. Jej "miłość" do gór w żadnym razie nie wynika z braków kondycyjnych. Kondychę zawsze miała znakomitą, tylko po prostu nie wszyscy muszą lubić to samo. Ja poza dzisiejszym celem samym w sobie traktuję ten wypad jako trening przed jeszcze jedną wyprawą. Ale to już materiał na oddzielną opowieść.
Altimetr w zegarku pokazuje że dosyć szybko zyskujemy wysokość. Czasem się zatrzymujemy dla złapania oddechu. Księżycowy krajobraz jednak wynagradza trud podejścia. Co jakiś czas mijają nas schodzący ludzie, którzy pewnie też wjechali kolejką. Oprócz idących przed nami Niemców i jednej małej grupki kawałek za nami, innych wariatów dających z buta pod górę nie widzimy. Cały czas jest na tyle ciepło że przezornie zabrane ciepłe ciuchy spoczywają głęboko w plecaku.
W końcu przyłazimy do schroniska Refugio de Altavista na 3260 m. W środku mały pokoik z kanapami, automat z drogimi zimnymi napojami w puszkach i nieczynny automat z kawą. Obsługi nie ma, ale z tego co mi wiadomo można tu nocować. Wokół schroniska odpoczywa kilkanaście osób różnych narodowości, głównie niemieckojęzycznych. Rozmawiamy z dwoma Niemcami o pozwoleniach, oni też nie mają glejta na szczyt ale idą dalej, zobaczą jak sytuacja wygląda na miejscu.
Po pół godzinie zaczynamy dreptać wyżej. Wysokość coraz bardziej daje się we znaki, częściej przystajemy, mnie zaczyna lekko boleć głowa, Ag trochę bardziej. Dojście do Miradora Fortaleza zajmuje nam jakieś pięć godzin od samochodu.
Z naszej drogi podejścia już z daleka widać jakiś ślad niby-ścieżki w stronę krawędzi krateru. Nie mam pojęcia jak tam można dojść. Po cichu liczyłem na jakąś ścieżkę omijającą stację kolejki. Ale przy miradorze stoją parkowi filance z krótkofalówkami. Mają po co stać, bo zagęszczenie ludzi na pustym dotychczas szlaku momentalnie wzrasta.
Od górnej stacji kolejki, odległej stąd już dosłownie o parę kroków, w stronę punktu widokowego i z powrotem walą tłumy ludzi w klapkach i sandałach. Chociaż nie obuliśmy traperów, ale nawet nasze pokryte pyłem adidasy się w tym towarzystwie trochę wyróżniają. Kiedy dochodzimy do budynku stacji, czujemy się jak na Krupówkach. Z tą różnicą że na Krupówkach powody bólu głowy są zwykle inne.
Ag i tak nie ma zamiaru już nigdzie iść, więc sam idę w kierunku łańcucha w poprzek ścieżki, pilnowanego przez filanca w kapeluszu. Ktoś akurat podchodzi, pokazuje glejta, strażnik Teksasu otwiera łańcuch i go puszcza. Podchodzę z gadką że próbowałem zdobyć pozwolenie ale były wydane na ponad dwa tygodnie naprzód, że nie wjechałem kolejką tylko wlazłem pieszo, że specjalnie po to przyjechałem na Teneryfę itd.
No paper - no possible - beznamiętnie, kiepską angielszczyzną odpowiada filanc. Próbuję coś jeszcze dalej ściemniać że szlakiem wchodzi raptem parę osób dziennie, które może zasługują na coś więcej niż wjeżdżający kolejką.
No paper - no possible - z tą samą pokerową miną odpowiada cyborg. Rzucam wiąchę po angielsku, mam ochotę życzyć mu czegoś złego, ale się powstrzymuję. Po chwili robi mi się głupio, w końcu gościu tylko wykonuje swoją robotę, to nie jego wina.
Pewnie trochę mogę mieć pretensje do siebie. W sieci znajdowałem informacje że otrzymanie glejta w biurze parku narodowego w Santa Cruz nie jest problemem, tylko trzeba się tam udać osobiście. Nigdzie nie znalazłem że w sezonie mogą być takie tłumy chętnych i pozwolenia są reglamentowane. Może za mało szukałem? Z tego wynika że w szczytowych letnich miesiącach by trzeba długo przed wyjazdem zadzwonić albo napisać do biura, wysłać im faksem albo emailem kopię swojego paszportu i odebrać glejta po przylocie na wyspę...
Z drugiej strony mam cholerne poczucie że to wszystko jest nie fair. Zastanawiam się czy byłoby realne takie rozwiązanie, żeby zrobić oddzielne wejście na ścieżkę prowadzącą na krater dla wchodzących z dołu szlakami. Trzeba by może dwóch więcej filanców do pilnowania i np. automatów wydających kupony na dole szlaku i w schronisku, na potwierdzenie że się idzie szlakiem. Taka moja luźna zajawka, naprawdę nie mam pojęcia jak by to wyglądało z punktu widzenia ich logistyki. Ta garstka zdeterminowanych "lastminutowców" którym się nie udało zdobyć glejta nie zrobiłaby wielkiej różnicy dla erozji szczytowych partii góry.
Ograniczenie ilości ludzi idących na szczyt ma związek z zapobieganiem nadmiernej erozji. Ale największą erozję i tak zrobiła sama budowa kolejki. Może i trzeba stosować te ograniczenia, ale to postępowanie mi przypomina opróżnianie tonącego statku z wody za pomocą kubka. Masowe udostępnienie wierzchołka dzięki kolejce paradoksalnie utrudniło dostęp tym którzy chcą wejść na szczyt "uczciwymi" środkami. Nie mam nic do wszystkich tych z lepszymi lub gorszymi możliwościami fizycznymi, którzy wjeżdżają kolejką całymi rodzinami, z małymi dziećmi albo i bez (sorry Rafał
), ale po prostu jestem wkurwiony, dlatego napisałem parę może kontrowersyjnych słów. Przepraszam jeśli kogoś uraziłem.
Jestem już za stary żeby się teraz bawić z filancami w kotka i myszkę. Jakbym był sam to pewnie bym zszedł do schronu, poczekał do zmroku i spróbował wejść późnym wieczorem, licząc na to że filance zjadą ostatnią kolejką, a nawet jak nie to może bym się jakoś przemknął pod osłoną ciemności. Ale teraz bolą nas głowy a ja jestem do tego wnerwiony jak dzika świnia, więc chcemy już tylko jak najszybciej znaleźć się przy samochodzie. Ag już i tak zrobiła więcej niż Cygan z przysłowia - weszła na 3560 metrów. Jestem dla niej pełen podziwu.
Idziemy kupić bilety na zjazd. Jestem wściekły na tą całą cholerną kolejkę, więc mnie to tylko jeszcze bardziej w środku wnerwia. Dajemy 12.5 euro od łebka, facet kieruje nas do właśnie przybyłego wagonika nie dając nam biletów. Na nasze zapytanie odpowiada że dostaniemy je na dole. Może nie mają automatu do biletów, a może kręcą sobie tu mały biznesik na boku? Nie ma już czasu na rozważania na ten temat bo za nami czeka pełno innych wracających z góry. Nikt inny nie ma tego problemu, bo wszyscy oprócz nas mają bilety w obie strony. Zjazd jest bardzo stromy i szybki. Ag pstryka parę zdjęć.
Po wyjściu z kolejki na dole żeby się wydostać na zewnątrz, trzeba przejść przez bramkę otwieraną przez włożenie biletu. Ale my biletów nie mamy. Musimy czekać parę minut aż podejdzie pani z obsługi. Tłumaczymy jej w czym rzecz, ona znika na chwilę, wraca z jakimiś dwoma biletami i podaje nam je przez barierkę. Dopiero z ich pomocą możemy wyjść na wolność.
Wolność przyjmuje kształt ogromnego, totalnie zapchanego parkingu. Ból czachy, dotychczas w miarę znośny, tu w oparach spalin z samochodów i autokarów zaczyna walić mnie jak młotem. Dobrze że chociaż Ag już się trochę lepiej czuje. Teraz musimy jeszcze wrócić trzy kilosy rozgrzaną szosą.
Z łupiącą łepetyną i w upale nie jest to przyjemny spacerek. Ostatni kawałek podwożą nas ruszający właśnie z parkingowej zatoczki uczynni Niemcy. W naszej bryczce od razu łykamy tabletki przeciwbólowe i popijamy sporą ilością wody. Wody z szumakami mieliśmy dosyć na całą trasę, ale i tak chce nam się pić.
Ból nie przechodzi tak od razu i na początku prowadzę tak trochę na pilocie automatycznym. Serpentyny schodzą najpierw w las, potem w chmury, jeszcze później poniżej chmur do pierwszych miejscowości. Na jednym z zakrętów wychodzi mi naprzeciw... BAR ZAKRĘT. Zatrzymuję się w pierwszym możliwym miejscu kawałek niżej, łapię aparat i podbiegam go sfocić. Wiem że to głupie i sztubackie, ale nie mogę się powstrzymać. Ag jest zbyt zmęczona żeby protestować, a mi się od razu poprawia humor...
* * * * *
Po prysznicu i wrzuceniu czegoś na ruszt siły nam wracają. Wieczorem bierzemy aparat zorkę 5 i idziemy zrobić kilka zdjęć.
19 sierpnia
To już ostatni dzień. Czas na pożegnanie z miasteczkiem, naszą czarną plażą i oceanem. Jak zwykle wypływamy daleko.
* * * * *
Teneryfa żegna nas silną wichurą. Samolot odlatuje z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Tak czy inaczej jest powód żeby tu wrócić. Teraz go nie widzimy, bo siedzimy po przeciwnej stronie. Zresztą i tak jest schowany w chmurach.