Większość naszych wyjazdów do Chorwacji przebiegała wcześniej według klasycznego schematu opisanego w starożytnych manuskryptach. W maju / czerwcu typowaliśmy rejon / miejscowości docelowe, następnie rozgrzewałem do czerwoności gogle i bombardowałem mejlowo właścicieli apartamentów.
Jako, że najczęściej jeździliśmy w szczycie sezonu, a ponadto preferujemy po tygodniu zmianę lokalizacji na inną, ilość mejli z zapytaniami przekraczała czasami i 70 sztuk. Tym razem nikt z nas nie miał czasu na takie zabawy. Do tego zaczynał się już sierpień, więc szukanie czegoś za „pięć dwunasta” nie wchodziło w grę, a jazda w ciemno - z roczną córką – nie interesowała nas tym bardziej.
Założenie było więc takie, że tegoroczne wakacje mają być „łatwe i przyjemne”, krótkie (tydzień na miejscu) z minimalnym nakładem „logistyczno – planingowym”, co komplikowało kierunek chorwacki. I kiedy już z tego całego chaosu na horyzoncie zaczęła niewyraźnie majaczyć wyspa
Zakynthos - tudzież inna
Kreta - natrafiłem przypadkiem na ciekawą ofertę. Wyglądało to nieźle, początek września, hotel, HB, różne ciekawostki w pakiecie (o tym później), a cena całkiem atrakcyjna. Z racji odmiennego charakteru wyjazdu niż zwykle, taki „gotowiec” wydawał się idealny – na naszej głowie pozostawał tylko dojazd. Było tylko jedno „ale”. Lokalizacja, czyli
Pag... Cholera, czemu nie
Hvar, czy inna
Korcula...
Przyznam się bez bicia, że w kwestii wyspy Pag byłem sporym ignorantem. Przez lata omijałem ją z daleka i odnosiłem ze sporą dawką rezerwy (
"jakaś tam łysa, mało ciekawa i biedna wysepka, na której nie ma nawet milimetra cienia..."). I dopiero w tamtym momencie zadałem sobie trud spojrzenia na Pag nieco inaczej, z szerszej perspektywy. Przyjrzałem się jeszcze raz – tym razem znacznie uważniej - owym księżycowym krajobrazom, poczytałem trochę relacji i... z początkowej ignorancji zaczęło się we mnie rodzić coś na kształt fascynacji
I tak oto w pewien sierpniowy wieczór, być może z powodu jednej szklaneczki whisky za dużo, nastąpił spontaniczny klik i klamka zapadła.
Pag / Novalja / Liberty Hotel. Prawdopodobnie to właśnie z powodu tej whisky dopiero kilka dni później poszukałem w sieci opinii o samym hotelu i mieście docelowym
Nie były to opinie najlepsze, ale odwrotu i tak już nie było
Założyłem, że nawet jeśli hotel okaże się wyjątkowo paskudny, a Novalja totalnym niewypałem, to sam Pag, morze i okoliczne miejsca, dostępne w kilkanaście minut jazdy autem od hotelu wynagrodzą nam wszelkie ewentualne niedogodności, ból, łzy i traumy. W końcu Chorwacja jeszcze nigdy nas nie zawiodła.
Nie będę opisywał podróży, ponieważ robiono to już setki razy przede mną, a nasza przebiegła standardowo, żeby nie powiedzieć nudnawo (szczególnie od czasu, gdy odpuściłem sobie Boboszów i inne „wynalazki” na rzecz A4). No może poza tym, że znam już na pamięć wszystkie dziecięce piosenki, typu
Śpiewające Brzdące,
Fruzie,
Dj Miki i inne takie. Ale czego się nie robi dla dzieci, szczególnie jeśli, dzięki temu, nie grymaszą w podróży
Choć po powrocie do Polski musiałem jednak przez 4 dni dawkować sobie rockowe, gitarowe brzmienia jako muzyczny detoks.
W pierwszy dzień udało nam się przejechać niemal 1000 km i dotrzeć do rubieży Chorwacji, w okolice
Krapiny, gdzie zabukowałem wcześniej nocleg. Nawiasem, właścicielka tegoż apartamentu pracuje w Muzeum Neandertalczyka w Krapinie – niestety mimo rekomendacji, znów nie dane nam było tam dotrzeć (przybytek otwierają dopiero o 9:00 rano, a my nie chcieliśmy czekać).
Gdy następnego dnia rano pakowaliśmy się i ruszaliśmy w dalsza drogę, nasze humory nie były zbyt dobre. Tak złej pogody nie mieliśmy jeszcze okazji w Chorwacji doświadczać. Całkowite zachmurzenie, zimno i zacinający deszcz nie nastrajały zbyt optymistycznie. Jednak z każda kolejna godziną termometr w samochodzie był coraz łaskawszy. Jak się później okazało mieliśmy sporo szczęścia i trafiliśmy na moment pogodowej zmiany (po lekkim załamaniu na przełomie sierpnia i września). Gdy jechaliśmy przez Paski Most termometr wskazywał już 27 stopni, a krajobrazy, które witały nas za oknem budziły prawdziwy zachwyt. Już w tym momencie byłem stuprocentowo pewien, że warto tu było przyjechać.
Libery Hotel okazał się fajnym hotelem (szczególnie biorąc pod uwagę stosunek cena / jakość). Oczywiście daleko mu do Gołębiewskiego, ale naprawdę zdziwiło mnie tak dużo negatywnych opinii o nim w sieci. Doskonała lokalizacja zaraz przy morzu, która sprawiała, że można było zjeść śniadanie niemal na samej plaży. Fajna i miła obsługa (nawet pani sprzątająca hotel była w stanie porozumieć się ze mną po angielsku). Czystość bez zastrzeżeń (codziennie rano odkurzano wszystkie dywany, a w Liberty Hotel jest ich sporo i to na każdym kroku) i smaczne śniadania. Oczywiście swoje wady też miał. Z zewnątrz przypominał nieco obiekty made in PRL, w pokojach nie było balkonów/tarasów (choć przy tak bliskiej odległości od morza nie był to problem), a obiady były trochę mało urozmaicone (nie mniej zdarzyły się i owoce morza, ośmiornice, ryby, a nawet i Morski Pas (pozdrowienia dla organizatora foto konkursu
, ale nie były to specjalnie istotne kwestie. Liberty Hotel jest naprawdę świetnie położony – z jednej strony na uboczu, „początku” miasta, a z drugiej, w zasadzie zaraz na początku promenady.
Jedyny istotny zgrzyt związany z hotelem, o którym muszę wspomnieć, spotkał nas niestety po samym przybyciu. Okazało się, że pokój, który nam przydzielono nie był zgodny z tym, który widniał w zakupionej ofercie – nie miał widoku na morze. Na szczęście, po wielu rozmowach i zwrotach akcji otrzymaliśmy w końcu (choć nie od razu) pokój w którym po odsłonięciu okna ukazał się widok jak na załączonym obrazku.
Chyba nie najgorzej? Po porcji słów czas na kolejną porcję migawek.