Tymczasem zauważam, że przestało kropić, a i grzmoty jakby się oddalały. Świetnie! Burza w górach nie jest tym, co lubię najbardziej. Nie zwalniając tempa, ruszam wyraźną ścieżką w kierunku południowo-wschodnim. Bez przeszkód docieram do rozstajów; w lewo główny szlak na Veliko Rujno, w prawo Vrtlina - jaskinia, którą może też bym włączył do planu dzisiejszego dnia. Skręcam w jej stronę, ale od razu się okazuje, że tutaj o ścieżkę raczej trudno. Najpierw nikły, wydeptany w trawie ślad, potem się wychodzi na zasłane głazami zbocze, gdzie już mowy o żadnym śladzie być nie może. Tu i ówdzie, niezbyt gęsto rozsiane, bardzo wyblakłe, stare czerwone kółeczka, ale widoczne dopiero, gdy się przy nich stoi. Próbuję wyczuć logikę tyczenia tego szlaku i utrzymywać przypuszczalny kierunek. Wychodzę na szeroki, otwarty teren, a niebo ponownie się zaciąga na granatowo. Rezygnuję z dalszych prób trzymania się szlaku - nie jestem aż tak napalony na tę jaskinię - i ruszam na przełaj w stronę grzbietu. Pora odtrąbić odwrót! Niebo zaczynają przecinać błyskawice, a mnie burczy już w brzuchu. Jeszcze nie pada, więc zatrzymałbym się na piknik, póki sucho, ale jeśli ta burza ma się rozwinąć, wolałbym mieć grzbiet już za sobą, a nie uciekać zygzakami przed walącymi piorunami.
Rwę do przodu, ile sił starczy i wkrótce osiągam szeroki grzbiet od Ravnej kosy do Vlaki. Gnam jeszcze jakieś trzysta metrów, a kiedy teren zaczyna się obniżać, zasiadam do posiłku, korzystając z faktu, że kamienie wciąż jeszcze ciepłe i suche. Pokrzepiony, zarzucam plecak na grzbiet, przez moment rozważam pójście napotkaną, słabą ścieżką, która jednak niknie w gęstym zagajniku, po czym jednak obieram kierunek na otwarte polany. Napotykam kilka sarnich ścieżek, którymi docieram do śladów zapomnianej cywilizacji.