napisał(a) Franz » 19.12.2011 17:58
Zmieniam buty i przepoconą bluzkę, pociągając przy tym łapczywie chłodzący złotawy płyn z puszki, po czym opuszczam leśny parking. Po chwili zajeżdżam na szerokie łąki, które wpadły mi w oko przed wycieczką na Veliki Kozjak. Jadę wolno, wyszukując wzrokiem kawałka równego terenu. Z tym jednak jest gorzej, w końcu decyduję się postawić stolik nieco pochyło - byle tylko szklanka z niego nie zjeżdżała. Butla, kuchenka, garnek, woda - po chwili zalewam wrzątkiem kawę i zasiadam wygodnie, pilnując, by nie zdeptać dorodnej kępy pierwiosnków u swoich stóp. Studiuję zabrane materiały, starając się dograć plany popołudniowe, a gdy kończę drugą kawę, przechodzi drogą znajomy, spotkany na trasie. Tym razem targa na grzbiecie duży plecak z przytroczoną karimatą - czyli jakiś długodystansowiec przyłapany przeze mnie przedtem na skoku w bok. Pozdrawia mnie po polsku - pewnie na widok rejestracji.
Krótko po tym, jak cichnie chrobot jego kroków na szutrowej drodze, składam manele do wozu i opuszczam kawowe polany. Dojeżdżam do głównej trasy i kieruję się w stronę wybrzeża. Widząc ponownie wędrowca, zatrzymuję się i pytam moim mniej niż nieudolnym chorwackim, czy reflektuje na podwiezienie. Odpowiada po angielsku, że idzie tylko do kuczy, a ona jest tuż tuż. Rzeczywiście, po dwustu metrach mijam budynek schroniska i zaczyna się asfalt. Zjeżdżam powoli, rzucając spojrzenia na boki. W kilku miejscach się zatrzymuję, by zrobić zdjęcie - trochę szkoda, że nadmiar wilgoci w powietrzu psuje widoczność. Cóż zrobić - dobrze, że w ogóle coś widać. Ba! Dobrze, że groźba deszczu zaledwie zawisła nad górami, co pozwoliło mi na dwie wycieczki oraz na rozkoszowanie się kawą na ukwieconej łące.