Minęło kilka godzin plażowania. Leżymy sobie spokojnie.
Inni oddają się kąpielom w jakby nie było, Jadranie.
Ale na plaży zaczyna być coraz głośniej. Zapuszczam znużony peryskop. Oblukanie sytuacji. Co tam się dzieje?
Niektórzy jakby w lekkiej panice zaczynają się pakować i opuszczają plażyczkę.
Na niebo bezgłośnie, bezszelestnie napływa coś ciemnego, jakby komuś w kosmosie wylał się atrament.
A my? A my co robimy? - padają pytania.
Jak to co. Sssspppoookkkooojjjnnniiieee.
W Chorwacji w dzień nie spotkałem jeszcze żadnej burzy.
Ale jeśli ktoś chce to bardzo proszę: każdy jest wolnym człowiekiem.
Nawiasem mówiąc: mamy kilometr na kwaterę i nawet jeśli teraz ruszymy z kopyta to i tak dotrzemy przemoknięci.
[jeśli w ogóle coś z tego będzie]?
Obserwowanie nieba trwało jeszcze chwilkę, gdy nagle jak nie zawieje, i jak nie zacznie padać.
Nnaajjppiieerrww drobniutki, ppóóźźnniieejj grubsiejszy.
Wśród nas była rodzinka z trzyletnią dziewczynką [najmłodszy uczestnik wycieczki].
Nie mieliśmy pojęcia, że może się tak wystraszyć całego tego wiatru.
Na dodatek deszcz zacinał coraz mocniej, a krople były jakby większe.
Plaża była już prawie pusta.
Oczywiście najpierw rodzice zadbali o swoje najmłodsze pociechy,
ale inni musieli zająć się łapaniem i przytrzymywaniem wyposażenia plażowego:
materace, karimaty, chustki, czapki, kapelusze itd.
Jadranku to tak nas witasz? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.
O tym jak przetrwaliśmy ten "groźny dzień" opowiem już jutro.