cd.
Nasza kryjówka okazała się być... kanałem burzowym, no super, nie ma to jak schować się przed deszczem w takim miejscu. Brawo, na szczęście deszcz równie szybko ucichł jak się pojawił, a nawet zaczęło się przejaśniać. Co robić, jakoś nie chciało nam sie jeszcze wracać, wciąż tliła się nadzieja na spokojne popołudnie na plaży w bałtyckich niemal klimatach.
Plaża pusta:
a my zastanawiamy się co dalej, w która stronę pójdzie ta chmura.
Siedzimy na betonowym murku, córa najspokojniej w świecie wyciąga książkę i czyta: "no przecież nie pada" .
Hmmm... no nie pada.
Siedzimy "na skraju" chmury, nad morzem jasno, nad lądem ciemno. I znów, z całej siły chmura wyrzuciła z siebie mokrą zawartość, takiej ulewy, nagłej, gwałtownej dawno nie widziałam. Nie przychodzi nam nic innego do głowy jak tylko "Do auta!!!"
Biegiem lecimy przez piach, błoto i kałuże, na drugą stronę ulicy, przez lasek, chodnik, parking... błoto, igliwie. Jest auto, wrzucamy wszystko do samochodu i totalnie przemoczeni i bosi wybuchamy śmiechem. Wyglądamy żałośnie. Nogi ubłocone, oblepione igliwiem i piachem. Buty w bagażniku, a na zewnątrz jakaś masakra. Uciekamy stąd. Wycieraczki ledwo nadążają usuwać wodę z szyby. Na drogę napływa rude błoto ze zboczy po obu stronach drogi. Ledwo dojeżdżamy do Es Migjorn Gran, festynowe dekoracje smętnie zwisają w uliczkach, woda płynie ulicą, wybijają studzienki. Stajemy na parkingu, dalsza jazda nie ma sensu. Wtedy przychodzi mi do głowy wspomnienie plaży Sv. Duh na Pagu, pamiętacie staruszka? Plaże mające w nazwie "święty" nie są nam widocznie pisane i nie tylko plaże. Es Migjorn Gran ma drugą nazwę: Sant Cristobal . Gdy później będziemy chcieli jechać na piękną plaże Santa Galdana córa powie kategoryczne "Mamo, nie!"
Gdy deszcz ustaje ruszamy w drogę powrotną, zajeżdżamy do miasteczka Ferreries, które mimo deszczu urzeka nas z okien samochodu, postanawiamy wrócić niedługo. Gdy dojeżdżamy do Me-1, stwierdzamy, że tu wcale nie padało, auta jadące z naprzeciwka są zupełnie suche.
Wyobraźcie sobie jak wyglądaliśmy wysiadając z samochodu przed hotelem, w którym pod błękitnym niebem w najlepsze toczyło się życie basenowe, a my , rozczochrani, unyrani w błocie, w przemoczonych ciuchach, na bosaka... mimo wszystko dawno się tak nie uśmiałam i nie odstresowałam przy tym. Tylko sąsiedzi ze dziwieniem obserwowali nas z balkonu.
Resztę dnia spędziliśmy na basenie, grając w piłkę z młodymi Niemcami, czytając i opalając się.
W następnym odcinku hotelowy zachód słońca