Sobota - dzień siódmy
Wstajemy raniutko już trochę zmęczeni tygodniowym bieganiem ,ale nasze siły wzmacnia perspektywa cieszenia oczu perłą Maroka jaką jest niewątpliwie Marrakesz.
I rzeczywiście po kilku godzinach jazdy naszym oczom ukazuje się piękne miasto ,z szerokimi alejami, niezliczoną ilością palm i budynkami praktycznie w jednym kolorze.
Zwiedzanie miasta zaczynamy od spaceru wokół najstarszego w Maroku meczetu Kutubijja. Do środka świątyni niestety wejść nie można, ale za to kwitnące otoczenie meczetu nie podlega żadnej reglamentacji, można się nim sycić do woli.
Kolejny punkt programu to nekropolia dynastii Saadytów .Za ich panowania w XVI i XVII w Marrakesz był kwitnącą metropolią.Rządzący Marokiem po upadku Saadytów "szalony król" Mulaj Ismail ( pamiętacie go z Meknes ? ) zazdrosny o piękną saadycką architekturę, kazał zburzyć pałace swoich poprzedników,jednak nie odważył się podnieść ręki na ich groby.Otoczono je wysokim murem i zasypano piaskiem.Dla świata i turystów przywrócili je dopiero na początku XX w. francuscy archeolodzy.
Wyciszeni wizytą w grobowcach wolnym kroczkiem człapiemy w kierunku rezydencji jednego z regentów królewskich (jego imienia już niestety nie pomnę ),gdzie nasze nastroje zmieniają się diametralnie- piękne ogrody, wnętrza, no i największa część pałacu - harem, który był mieszkaniem ponad 500 żon regenta. Niezły kogut...
W coraz większym upale jedziemy do ogrodów Menara- jest to rozległy gaj oliwny. Jego centralnym punktem jest olbrzymi zbiornik wodny, w którym trenowali pływanie żołnierze gwardii królewskiej. A robili to podobno w pełnym oporządzeniu....
Tutaj też bratamy się z symbolem ziemi arabskiej, bo przecież bez jazdy na wielbłądzie obyć się nie może
Trochę już zmęczeni i spragnieni kąpieli (nawet w pełnym oporządzeniu) jedziemy do hotelu.Szybki prysznic,obiad i krótka sjesta przywracają nam chęci do dalszego marakeszowania.
Teraz jedziemy do ogrodów Majorelle, własności francuskiego dyktatora mody Yves Saint-Laurent ,który wspaniałomyślnie udostępnił dla gawiedzi część swojej posiadłości w Marrakeszu.Ogrody są przepiekne, a szczególnie zbiór wszelkiej maści kaktusów przywiezionych tutaj z całego świata.
Wąskimi uliczkami mediny, na których nieustannie trwa handel i wytężona praca
idziemy w kierunku apteki berberyjskiej i kiedy do niej wchodzimy otacza nas cisza, zapachy i aromaty wyrabianych tam specyfików.Ich lecznicze walory zachwala nam w przedziwnym polsko-francusko-angielsko-arabskim narzeczu jeden z "farmaceutów". Wszystko tutaj wyrabiane jest na bazie marokańskiego bogactwa naturalnego ,czyli olejku arganiowego i podobno pomaga na wszystko - od swędzenia palców, przez zatkany nos, zmarszczki, hemoroidy, po choroby serca - te organiczne i uczuciowe.
Wizytę w aptece kończymy oczywiście zakupami i obciążeni różnego rodzaju maściami, proszkami, płynami i kropelkami idziemy w kierunku słynnego placu Dżemaa el-Fna .Jest to miejsce, gdzie w porze popołudniowej zaczynają gromadzić się wszelkiego rodzaju "artyści" - akrobaci, kuglarze, przepowiadacze, opowiadacze, zaklinacze węży, fryzjerzy, cyrulicy itd itp. Ich popisy podziwiane są przez ogromne tłumy miejscowych i turystów. Dla mnie jednak największą atrakcją wizyty na tym placu była możliwość wypicia soku tyle co wyciśniętego z pomarańczy. Smak tego soku do dziś błąka się jeszcze po moich kubkach smakowych.
Jako, że jutro już wyjeżdżamy robimy na placu ostatnie zakupy, kupujemy owoce, pamiątki, pocztówki. Sprzedawca z jednego ze straganów słysząc polski język krzyczy : Oooo ... Polonia, Polsat TV". Ciągniemy go za język i dowiadujemy się dlaczego nasz kraj ,a szczególnie Polsat cieszy się u niego takim uznaniem. Otóż podobno większość męskiej części Marokańczyków z upodobaniem ogląda ten nasz kanał ,a szczególnie po godzinie 23:00,bo wtedy lecą , cytując naszego rozmówcę- "bum bum programs"
Do hotelu wracamy pełni wrażeń przed północą. Sprawdzam jeszcze jakie programy oferuje nam nasz pokojowy telewizor. Niestety Polsatu i "bum bum" nie ma, więc grzecznie kładziemy się spać.