Czwartek - dzień piąty.
Rano śpimy do bólu tzn. do ósmej , bo nigdzie nie jedziemy .Cały dzisiejszy dzień mamy przeznaczony na zdobycie religijnej stolicy Maroka. W Fezie mieszkają i urzędują najważniejsi muzułmańscy dostojnicy.
Zwiedzanie zaczynamy od placu przed pałacem królewskim. Oczywiście tylko całujemy pałacową klamkę ,bo wstęp do królewskich apartamentów dla turystów wzbroniony. Coś niezbyt gościnny ten Mohammed VI.
Po wizycie pod pałacową bramą przez starą dzielnicę żydowską wolnym kroczkiem idziemy w kierunku głównej części dzisiejszego programu czyli mediny.
Stare miasto Fezu jest zabytkiem wpisanym na listę UNESCO. Na powierzchni ok.300 hektarów mieszka ponad 300 tyś. ludzi, a biorąc pod uwagę jeszcze parę tysięcy turystów nic dziwnego, że uliczki w medinie wyglądają mniej więcej tak:
Do mediny wchodzimy przez jedną z bardziej reprezentacyjnych bram nazwaną dość oryginalnie
Bramą Niebieską.
Podstawowym środkiem transportu i lokomocji w medinie są osiołki i muły co ma swoje odzwierciedlenie także w znakach drogowych
Pierwsze kroki w medinie kierują nas do dzielnicy rzeźników. Przez lady sklepowe możemy oglądać cały proceder rozbierania półtusz zwierzęcych - oczywiście króluje wołowina, bo jak wiadomo w islamie świnki są be. To co się nam od razu rzuca w oczy ,to wołowe genitalia eksponowane na wiszących półtuszach.
Okazuje się ,że panuje powszechna opinia o wyższości smakowej wołowiny byczej nad wołowiną krowią i w ten "jajcarski" sposób sprzedawcy udowadniają, że mają w sprzedaży towar najwyższej jakości.
Na straganach można spotkać tez inne rodzaje mięsa
Między nogami kręcą nam się cale watahy kotów liczących pewnie na jakiś smakowity kąsek z rzeźnickiego stołu.
Z gwaru i tłumu "mięsnej"uliczki wchodzimy na dziedziniec medresy, czyli szkoły koranicznej. Ta w Fezie jest jedną z najsłynniejszych w Maroku. W średniowieczu uczyło się tu wielu znacznych Marokańczyków, a nawet przebywał tu na naukach jeden z papieży(już nie pomnę jaki) W ciszy, spokoju i zadumie podziwiamy architekturę medresy i po chwili odpoczynku idziemy dalej.
Kolejna godzinka schodzi nam na wędrówce uliczkami mediny (jest tych uliczek podobno 40 km.) i podziwianiu wyrobów rąk fezkich rzemieślników.
Wizytę w domu rodziny zajmującej się wyrobem dywanów, kilimów i koców zaczynamy oczywiście od degustacji "marokian whisky" czyli miętowej herbatki, a potem gospodarze rozpoczynają pokaz swoich wyrobów produkowanych ręcznie na takiej maszynie:
Z dachu "dywanowego" domu gdzie znajduje się taras widokowy możemy rzucić okiem na rozciągające się pod nami miasto .Jak widać mieszkańcy mediny lubią wiedzieć co się dzieje na świecie bo na dachach średniowiecznych domów nie brakuje talerzy anten satelitarnych.
Po dokonaniu "drobnych" zakupów (dużym wzięciem cieszą się koce z wielbłądziej wełny) idziemy do manufaktury tkackiej, gdzie w technologii i maszynach z XIV w. wykonuje się do dziś piękne ,wzorzyste tkaniny m.in. z włókien agawy. Tutaj nasze dziewczyny za sprawą szybkich rąk jednego z tkaczy przeistaczają się w Arabki
Kolejne zakupy - tym razem w ręce naszej wycieczki trafiają całe bele różnych materiałów i chyba ze sto chustek - i idziemy dalej.
Tym razem kieruje nami nos, bo idziemy w kierunku dzielnicy farbiarzy skór. Im bliżej tym większy smród. Przy wejściu do manufaktury ( a raczej nogofaktury co będzie widać na zdjęciach) dostajemy gałązki mięty coby chociaż trochę odizolować się od wszędobylskiego smrodu wydobywającego się z kadzi, w których pracownicy fabryczki depczą farbowane skóry.
Tutaj też nie obywa się oczywiście bez zakupów, a coraz mniejsze zasoby naszych portfeli zmuszają nas do tego, że targujemy się ile wlezie. Cenę plecaczka z wielbłądziej skóry farbowanego szafranem (cacko) udaje mi się zbić z 800 na 300 dirhamów po czym słyszę ,że targuję się jak Berber, co w ustach marokańskiego sprzedawcy jest ponoć największym komplementem.
"Skórzana" wizyta jest ostatnim punktem naszego pobytu w medinie. Jeszcze tylko wyjazd na wzgórze widokowe skąd możemy obejrzeć panoramę starego Fezu
i szybciutko troszkę zmęczeni walimy do hotelu na obiad i poobiednią sjestę. Słodkie lenistwo...
Leniuchujemy do wieczora i wraz z zapadającym zmrokiem wychodzimy z hotelu do pobliskiej restauracji na tzw. marokański wieczorek, który okazał się tak naprawdę wieczorkiem marokańsko-greckim. Ale po kolei...
Z wąskiej, brudnej i dość nieświeżo pachnącej uliczki wchodzimy do wspaniałego wnętrza - marmury, mozaiki, cedrowe drewno i dywany. Rozsiadamy się wygodnie, częstujemy się ciasteczkami, napełniamy szkło winem. Wraz z nami rozsiada się wycieczka z Grecji.
W programie imprezy mamy występy magika, tańce brzucha i innych części ciała, połykaczki ognia i występ męskiej grupy w strojach wojskowych grającej na różnego sortu instrumentach perkusyjnych. W tle cały czas gra zespól muzyczny.
Nie wiadomo czy z powodu zbyt małej jeszcze ilości wina, czy zbyt małego zaangażowania scenicznego artystów publiczność ,czyli my, jakoś nie wykazuje zbytniego entuzjazmu. Oklaski jakieś takie słabe, twarze raczej znudzone.
Wtedy w przerwie miedzy występami na środek sali wyskakuje z greckiej grupy młode jakiś 19-20 letnie dziewczę i zaczyna tańczyć. A robi to tak wspaniale, że kapela zmienia styl grania i dostosowuje muzykę do rytmu w jakim wije się ciało Greczynki. Arabom i nam zresztą też, opadają szczęki. Wszyscy na stojąco obserwujemy popisy dziewczyny i też na stojąco długimi owacjami dziękujemy jej za występ.
Od tej chwili impreza rozkręca się na całego - integrujemy się z Grekami, wspólnie śpiewamy, wznosimy toasty, dziewczyny pobierają lekcje marokańskich tańców.
Kulminacją wieczoru jest inscenizacja marokańskiego wesela. w której biorę czynny udział.
Kto by pomyślał, że po 17 latach szczęśliwego małżeństwa zostanę znowu ożeniony.
Po imprezie wracamy do hotelu ze śpiewem na ustach i pełni wrażeń wskakujemy do łóżek. Drugą noc poślubną w moim życiu spędzam (nie wiem czy na szczęście czy niestety ) ze swoją "starą"żoną ...