Następnie przechodzimy do Katedry Świętego Jura (Świętego Jerzego). Sobór wraz z dzwonnicą, budynkami kapituły oraz pałacem metropolitów tworzy barokowo-rokokowy kompleks, który otoczony jest murem. Całość wybudowana została na Wzgórzu Świętojurskim.
Do głównego wejścia prowadzą schody dosyć zniszczone, ale widać, że już zamierzają je remontować.
Dopiero po wejściu do środka widzimy majestat tego miejsca. Gdzieś czytałem, że wiele osób uważa, że jest to jeden z najpiękniejszych europejskich zabytków końca epoki. My mieliśmy duże szczęście bo trafiliśmy akurat na chrzciny w obrządku grekokatolickim. Niesamowite doznanie. A śpiew na kilka głosów wzbudzał ciary…Spędziliśmy tam trochę czasu, a po wyjściu pooglądaliśmy Pałac Metropoliów w którym to zatrzymał się na nocleg papież Jan Paweł II podczas swojej wizyty we Lwowie.
Sobór jest wpisany na listę UNESCO w naszej opinie w pełni zasłużenie…
Idziemy w stronę centrum przez Park Franka,
Jacyś Panowie grają sobie w jakąś grę…
mijamy gmach dawnego Kasyna Szlacheckiego i budynek Uniwersytetu
Po drodze kilka ciekawostek
Panie milicjantki strzelone z ukrycia
Wolnym krokiem wychodzimy na Prospekt Swobody a tam gwar, mnóstwo malutkich autek dla dzieciaków, dorożki…
Kupujemy bilet na operę Trubadur i postanawiamy coś wrzucić w restauracji Lewy Brzeg znajdującej się w podziemiach budynku Opery. Ciekawostką jest fakt, że budynek ten powstał na rzece a w podziemiach ta rzeka w kontrolowany sposób przepływa przez restaurację. W środku przywitała nas Pani i nakazała nam przebranie się w stroje z Opery…
Wystrój bardzo ciekawy…mnóstwo instrumentów, na których można pograć
Bardzo dużo zdjęć i obrazów i dodatkowo sztalugi, na których można malować.
Oczywiście na powitanie lwowskie piwo…nie muszę mówić, że znakomite. Jedzenie to potrawy polecane przez artystów Opery Lwowskiej.
Ja postanowiłem spróbować barszczu ukraińskiego…jasna sprawa że znakomity, a do niego fenomenalny chleb…próbowałem się dowiedzieć jaki to rodzaj, ale mimo wysiłków nie udało się…
Małżonka moja potrafi zaskakiwać i powiedziała, do Pani kelnerki, że chce to, co sama kelnerka by zjadła…namysł jej był długi, a po kilku chwilach ukazał się wielki pieróg, który nazywał się kebab…ale ani to nie był kebab, ani pieróg, ani gyros…nazwa więc nieznan, ale smak znakomity, fenomenalny… poezja smaku…Ja na drugie danie powtórzyłem piwko…
Było żal, ale musieliśmy się zbierać, wystroić się na przedstawienie w Operze…
A ponieważ ciężko we Lwowie iść w pośpiechu po drodze kilka perełek – tu Czarna Kamienica
Budynek Opery robi ogromne wrażenie…tak ogromne że aż nie mam zdjęć ze środka.
Przedstawienie, jak przedstawienie…ale atmosfera genialna, magiczna…warto odwiedzić to miejsce…
Po operze przyszedł czas na wieczorny spacerek uliczkami starego miasta uwieńczony wizytą w kolejnej knajpianej perełce czyli Hasowej Lampie.
Ludzie skąd oni biorą te pomysły. Tutaj mamy do czynienia z knajpą stylizowaną na szyb naftowy. Wita nas Pan Latarnik a dalej schody, na których ruch sterowany jest światłami. Co jakiś czas pojawiały się dymy…do tego oryginalny wystrój, no bosko…
Oczywiście do wypitki Gazówka, Naftówka, Diesel i inne…ale ja kontynuowałem piwny smak… tym razem Cziorne – dosyć mocny ale znakomity porter a do tego Warienki. Podane oczywiście ze śmietaną i szczypiorkiem…Ach cóż to był za smak…nie powiem nasze pierogi wcale nie są gorsze, jednak podawane w taki sposób zyskują na smaku…
Po takim dniu potwierdzam Lwów to obowiązkowe miejsce każdego podróżnika…
Takiego klimatu nie ma nigdzie…takich knajp nie ma nigdzie…takich ludzie też ciężko znaleźć
GIENIALNE miejsce…
W kolejnej części już ostatni dzień w tym fantastycznym mieście…