Parkujemy pod kościołem opackim, w którym aktualnie znajduje się muzeum automatów. Ruszamy na krótki spacer po miasteczku, zaczynając od stojącej w ruinie, chociaż nadal imponującej wieży dawnego kościoła św. Marcina. Uliczki nie zachwycają, zwłaszcza w porównaniu z poprzednimi miejscowościami - oceniamy Soulliac jako najsłabszy punkt całego dnia - za to wpada nam w oko ujęcie wody, z którego skwapliwie korzystamy, nabijając bidony pod korek.
Zważywszy późną porę, zostają nam już wyłącznie znalezienie noclegu, co okazuje się dziecinnie proste, a jako, że znajdujemy się krainie orzecha włoskiego, to zajeżdżamy pod sad orzechowy na skraju polnej drogi i rozstawiamy nasz cygański tabor. Bea przyrządza pyszny posiłek, w czym zaczynają przeszkadzać nieliczne, ale złośliwe komary. Kiedy jeden z nich siada jej na ręce, nie chcąc odstawiać kuchennych naczyń, prosi mnie o stosowną reakcję. No, cóż - komar dostaje za swoje, ale patelnia przy tej okazji ląduje w trawie. Na szczęście wysypuje się z niej niewiele, ponadto na trawę a nie na ziemię, więc po chwili wszystko znowu ładnie skwierczy na ogniu. Po raz kolejny wspominamy nasz pierwszy tego typu posiłek sprzed wielu lat, kiedy zdecydowana większość obiadu uległa zniszczeniu w wyniku zsunięcia się patelni z palnika.
Później natrętnych bzykaczy przybywa, więc szybko ewakuujemy się do samochodu, gdzie już w spokoju, przy kolejnych piwkach kończymy ten pełen wrażeń dzień.