pääkäyttäjä napisał(a):Jedna córka za chwilę będzie mieć dwa lata, druga skończyła dziewięć miesięcy.
Jeszcze przynajmniej rok trzeba poczekać, zawsze też można wpakować dziecka w nosidło
A, to one całkiem malutkie jeszcze. No, ale jak chce Ci się targać nosidło, to...Kto bogatemu zabroni?
31-05-2019, piątek. Spacer przez alpejskie łąki, cd.
Gdzie to ostatnio szliśmy? A, do schroniska. No to już jesteśmy. Oczywiście nie będziemy siedzieć w środku. Są stoły z widokiem, to sobie tu usiądziemy:
Ilość śniegu w żlebach poraża...no, ale to chyba północne zbocza Wizytę w schronie rozpoczynamy od zwiedzenia toalet(darmowe!) i zamówienia kawki(z ekspresu ciśnieniowego!) w schroniskowym barze. Jest tak pięknie, że mogłabym tu już tak zostać, no, ale jest wcześnie.
Rozkładamy mapę i patrzymy co i jak. Podejmujemy decyzję, że pójdziemy w kierunku Slemenovej Špicy, a ile dojdziemy, tyle dojdziemy. Założenie jest by iść przynajmniej do pierwszego śniegu.
Idziemy całkiem wygodną ścieżką:
Dochodzimy do małego wodospadziku:
Pierwszy śnieg pojawia się dużo szybciej niż się spodziewaliśmy
...czyli na wysokości ok. 1300 m.
S. idzie obadać płat śniegu, ja zostaję na dole i lepię bałwanka
Śnieg jest nijaki, że ani po nim przejść w rakach, ani bez...Tzn. my raków oczywiście nie mamy. Nie to, żebyśmy nie spodziewali się zimowych warunków pod koniec maja. Trzy nasze poprzednie, krótkie wyjazdy(w marcu, styczniu i grudniu), to były zimowe góry i ja już nie miałam ochoty na więcej łażenia po śniegu w tym roku
Przez chwilę zastanawiamy się co dalej Trochę zniechęca fakt, że nie znamy dalszej drogi(w sieci jakoś ludzie nie chwalą się wycieczkami po 'zwykłych szlakach', za to relacji z via ferrat jest mnóstwo). Mapa straszy jakimś trudnym miejscem- obejrzałam je na spokojnie w domu na youtube- to po prostu przepaściasty odcinek zabezpieczony liną- nie wyglądał na trudny, ale w razie lodu mógłby być ciut niebezpieczny. No i spadające kamienie- bo te julijki to kruche są. Jakiś kask by nie zaszkodził
Czyli reasumując- w tył zwrot, naprzód marsz!
Schodzimy, a S. znowu się gapi na ten nieszczęsny wodospad:
Jest wcześnie, a w ogóle nie jesteśmy zmęczeni, poszukajmy drogi do wodospadu!
Ekhm, nooo, dobra
Początkowo trochę błądzimy w chaszczach, bo wiadomo, że te szlaki to nie są jakoś super oznakowane. W końcu odnajdujemy ścieżkę. Jest mega stroma i składa się z małych ruchomych kamyczków.
Mam syndrom kota, co oznacza, że wszędzie wejdę, a potem boję się schodzić. Zwykle idę w górę myśląc, będziemy się martwić później. Tym razem syndrom uruchomił się przedwcześnie. Całą drogę pod górę myślę, że ja chyba stąd nie zejdę. Przechodzę na tryb marudny.
Musimy tam iść?
Tak!
Powtarzamy ten mini dialog tak z 10 razy, po czym padają słowa, które są dla mnie jak nóż w serce. Wbity z tyłu i przekręcony:
Jak nie chciałaś iść to mogłaś zostać w schronisku! Teraz jak już jesteś w połowie drogi to musisz iść do końca!
Nic nie odpowiadam, tylko myślę:
Noo, co za dziad parszywy!
Co robić, co robić?
Zepchnąć dziada w przepaść?
Za ciężki, nie dam rady
Przez chwilę mam ochotę cisnąć w otchłań złoty symbol miłości i wierności(czy jak to tam szło) nabyty przed niespełna tygodniem, ale okazuje się, że akurat dzisiaj go nie założyłam
Tak marudząc i złorzecząc doszliśmy na górę. Zajęło to 20 minut. Ja siadam i zajmuję się strzeleniem focha stulecia.
No chodź zobaczyć wodospad!
Nie wstanę, tak będę siedzieć!
Ale tu jest bezpiecznie, nawet via ferratę zrobili!
Wodospad okazał się takim sobie wodnym siurem, raczej niewartym poświęcenia:
Złazimy. Niestety w newralgicznych miejscach muszę się nieco upokorzyć pozwalając na podanie sobie ręki
Jak zwykle przesadziłam, bo tam wcale aż tak strasznie nie było
Na koniec dziad(on tu na szczęście nie zagląda ) oznajmia:
Namawiałem Cię na wejście, bo wiedziałem, że dasz radę wejść i zejść, przecież chodziłaś po dużo trudniejszych drogach.
Niby racja, ale foch musi trwać jeszcze z pół godziny Wracamy doliną Tamar pod skocznie. Nadal trwają treningi, ale nadal nie ma też Petera Prevca. Ani nawet Domena, ani też ich brata z drugiej ligi
Ze skoczni mamuciej można zjechać tyrolką. Przyjemność ta kosztuje 25 euro i S. się chwilę waha, po czym stwierdza, że jednak szkoda mu kasy. No ok. Idziemy do Kranjskiej Gory- tym razem szlakiem pieszym przez łąki. Oczywiście gubimy się jakieś 74 razy
Pogoda się trochę popsuła, ale nic nie szkodzi:
Przed nami przedmieścia( a raczej przedwsie ) Kranjskiej Gory:
Te ośnieżone szczyty to już nie Alpy Julijskie, tylko austriackie Karawanki. Tam też się kiedyś wybierzemy.
Wycieczkę kończymy w polecanej w internetach "konobie" Pizza&Gril Bor- jest spoko, ale bez szału. Próbuję tu lokalnego wina o ładnej nazwie cviček- smakuje bardzo dziwnie. W sumie to ani wino, ani piwo, ani nawet bimber gospodarza mi w tej Słowenii nie podchodzi. Na szczęście wszędzie mają Aperol
Przeszliśmy ok. 25 km. było super pomimo dramy przy wodospadzie
W następnym odcinku: Miejsce, które, każdy zna z pocztówek oraz kulinarne rozczarowanie. cdn.