A zatem…
Sardynia po raz drugi .
Pamiętam jak dziś, gdy odpływając rok temu z wyspy, stojąc na otwartym pokładzie promu odbijającego od olbiańskiego nabrzeża spytałem: czy przypłyniemy tu jeszcze? Małgosia nie zaprzeczyła
, toteż nadzieją napełniwszy moje serce dała jakoby zielone światło do tego by móc zabrać się za porządne planowanie kolejnego wyjazdu
. Ten bowiem był zupełnie spontaniczny i dopiero przemierzając sardyńskie drogi i dróżki otwierały się nam oczy na to ile jeszcze można byłoby tu zobaczyć, gdzie zajechać, poza to, co wówczas się nam udało. Jeszcze szerzej otworzyły się, gdy tuż po powrocie zasiadłem nad mapami sprawdzając to i owo… Już wtedy wiedziałem, że nawet kolejne 2 tygodnie to zdecydowanie za mało, by uznać, że odwiedziło się to co trzeba i warto, przy okazji zaglądając także na przecudne sardyńskie plaże. Bo bez plaż żaden wyjazd obyć się przecież nie może
.
Tym razem nie było już innych koncepcji. Co prawda w pewnym momencie pomyśleliśmy by mieć w ostatniej chwili do rozważenia jakiś plan awaryjny, ale uznaliśmy, że i tak popłyniemy na Sardynię cokolwiek by prognozy nie zapowiadały, zwłaszcza, że wybraliśmy w tym roku termin jeszcze późniejszy, teoretycznie ładniejszy i cieplejszy, czyli drugą połowę maja. Raz, że liczyliśmy na lepszą pogodę, dwa, mogliśmy wykorzystać wolne Boże Ciało i jak się okazało – wolny piątek
. Dwa dni urlopu do przodu to przecież zawsze coś
.
Tak więc cóż… plan trasy po wyspie mniej więcej opracowany, miejsca wybrane, zakupy nieco wcześniej zrobione, auto przygotowane (nowość – przednie sprężyny od wersji 1,6 podniosły przód Skody bardzo wyraźnie) , karty EKUZ wyrobione, prom wybrany – pozostało tylko czekać na piątek trzynastego
.
Dzień wcześniej załadowaliśmy wszystkie bagaże do auta, nie było tego aż tak wiele… nauczyliśmy się minimalizować potrzeby
. Zresztą wprowadziliśmy kilka zmian w nasz wyjazd, jak się okazało każda z nich była genialnym wręcz pomysłem
. Człowiek uczy się całe życie
.
Rano jadąc do pracy licznik Skody wybił kolejną okrągłą liczbę
Krzywo trochę
, przejechałem kilkaset metrów i zrobiło się prosto
Jak zawsze zaplanowaliśmy start na wczesne piątkowe popołudnie, prosto z pracy wyruszyliśmy o 13:13
. Prognozy pogody na najbliższy okres przewidywały opady i burze w Niemczech, natomiast włoska sobota miała być już w ogóle fatalna, pochmurna i mokra. O ile to pierwsze się sprawdziło, o tyle drugie tym razem w ogóle.
Trasa tradycyjna. Co prawda przez Czechy i Austrię byłoby sporo bliżej, ale też dzięki winietkom drożej
, pognaliśmy więc do Zgorzelca gdzie zakupiliśmy paliwo a potem niemieckimi autostradami prosto do Ga-Pa. Poza potężną nawałnicą gdzieś za Dreznem innych mocno spowalniających utrudnień nie było, chociaż zaskoczyła nas ogromna ilość remontów i zwężeń na autostradzie, także i tej tuż przed Monachium. Samo ogromne miasto nauczyliśmy się już przejeżdżać niemal na pamięć, nowością było dokończenie tunelu na Ringu tuż przed skrętem na Ga-Pa. Na szczęście innych nowości w postaci tłumów migrantów nie zaobserwowaliśmy
.
Tym razem postanowiliśmy jechać jak najdłużej, minęliśmy więc skocznię w Ga-Pa około godziny 11 i po zatankowaniu w Innsbrucku, w pokapującym deszczu ruszyliśmy na Brenner. Jak zawsze – zwykłą drogą, tym razem także po to by zostać tam na noc, wśród kilkunastu kamperów na ogromnym parkingu już po włoskiej stronie. Była 1 w nocy – po przejechaniu prawie 1000 km najwyższy czas na spanie
.