8 maja, środaBudzimy się rano a na niebie co? NIEBO oczywiście
. Piękne, różowiejące świtem, tak wyczekiwane przez nas wymokniętych do bólu. Niesamowite... co prawda nie wiemy, czy może pogoda poprawiła się wszędzie, czy może faktycznie trzeba było przyjechać właśnie tu, uciec z wnętrza półwyspu by złapać jeszcze trochę słońca na zakończenie tego majowego urlopu. Jedyny minus – rosa
, cała okolica jest zalana poranną wodą a my od razu mamy mokre nogi i buty oblepione miękkim polnym błotkiem
. Co nie przeszkadza zrobić kilku zdjęć
.
Było płasko, nie miałem kłopotów z wyjechaniem pod górkę z pola jak w poprzednim roku przy Montalcino, na szczęście też nie ugrzęźliśmy... ale błotko z kół waląc w nadkola odpadało pewnie z kilometr
. Miałem taki pomysł, by jeszcze dziś rano podjechać na chwilę do Tarquinii obejrzeć etruskie grobowce – podobno tam są najokazalsze – ale postanowiliśmy zostawić to na ewentualny inny raz
. Szybko dotarliśmy do prawie nadmorskiego Montalto di Castro, gdzie na przydrożnym cmentarzu uzupełniliśmy zawartość naszych butelek z wodą
. Mniej więcej w tym momencie zaczął się prawdziwy UPAŁ
. Oczywiście jak na majowe, włoskie warunki
- czyli jak dla nas – idealny
.
Z Montalto jedziemy na północny zachód wygodną dwupasmówką zwaną Via Aurelia. Właśnie jakoś dopiero wtedy dotarło do mnie, że włoskie drogi mają swoje nazwy
. W oddali widać już to miejsce, do którego zmierzamy z ładną czapeczką z białych chmur... ale fotki na razie brak.
Skręcamy. Zatrzymuję się dopiero za Orbetello, miasteczkiem leżącym na wąskim cyplu, właściwie półwyspie. Kilka fotek i będziemy na
Monte Argentario.
Widok na groblę południową i miasteczko Ansedonia
Monte Argentario
Ekipa czeskich rowerzystów szykuje się do objazdu półwyspu
Prawie jak na Cykladach