Jest wczesne popołudnie, mamy jeszcze sporo czasu. Na te ostatnie chwile na Krecie zaplanowałem odwiedzenie minojskich ruin w Tylissos, które leży prawie po drodze do Heraklionu. Niespełna godzina i jesteśmy na miejscu, nie było trudno trafić chociaż udostępnione do zwiedzania ruiny leżą nieco na uboczu od przelotowej arterii, praktycznie pośród zabudowań współczesnych. Bo Tylissos, obecnie jedna z wielu miejscowości na wyspie leży dokładnie na terenie minojskiego Tylissos, jednego z ważniejszych minojskich miast. Do zwiedzania udostępniono tutaj ruiny trzech położonych obok siebie willi, należących jak się przypuszcza ze względu na znalezione w nich obiekty do bardzo zamożnych obywateli.
Cóż…w Tylissos zastajemy zamkniętą bramę
.
Nie ma na niej żadnej informacji, ani o dniach i godzinach otwarcia, ani o cenach biletów (to akurat w tej sytuacji jest jakby mało istotne), zaglądam do przewodnika… no tak, nie doczytaliśmy, Tylissos jest czynne – jak wiele innych obiektów archeologicznych w Grecji – do godziny 15. A jest 15.20
, spóźniliśmy się.
No trudno. Zastanawiamy się chwilę co tu robić… czasu mamy sporo ale prawdę mówiąc nie wymyślamy żadnego sensownego celu na te pozostałe godziny. I tak mamy w planie jeszcze znalezienie jakiegoś dogodnego miejsca na ugotowanie sobie obiadu i przygotowanie się do nocnej podróży…uznajemy, że takie miejsce właśnie znaleźliśmy
– na wyłożonym kostką placu parkingowym przed ogrodzonymi ruinami. Co prawda nie ma tu cienia, a słońce przypieka dość mocno, do tego trochę też powiewa… ale poradzimy sobie z tym na pewno. Tak więc powoli rozkładamy obóz
, a ja idę też wzdłuż ogrodzenia w nadziei na to, że może da się minojskie wille w Tylissos zobaczyć chociaż trochę.
Niestety, szału nie było
.
Z tego co udało mi się zobaczyć uznałem że jednak szkoda że nie dotarliśmy tu wcześniej. No trudno.
Spędziliśmy w Tylissos pewnie ze 3 godziny
, na pewno dłużej niż gdybyśmy tu przyjechali tylko poprzyglądać się wykopaliskom. Ugotowaliśmy i zjedliśmy obiad (choć raz o normalnej porze
), przygotowaliśmy sobie coś do zjedzenia i picia na prom, zarówno na kolację jak i na śniadanie. Mimo tego, że ruiny znajdują się na terenie sporej miejscowości, to jednak jest to dość ustronne miejsce, rzadko pojawił się jakiś człowiek czy samochód. Dopiero pod sam koniec, gdy już zbieraliśmy się do odjazdu zajechało wynajęte auto z którego wysiadło dwoje ludzi w średnim wieku… jak się okazało – Polacy
. Widząc bowiem naszą rejestrację podeszli i porozmawialiśmy dłuższą chwilę… głównie chcieli się dowiedzieć jak to zrobić by na Kretę przyjechać własnym autem. Poopowiadałem więc trochę o promach, o podróży z Polski, było sympatycznie.
Ostatnie chwile i ostatnie zdjęcia na Krecie.
Potem pojechaliśmy prosto do Heraklionu, do portu.
Mapka dzisiejszego dnia.
A – nocleg w górach Psiloritis
B – Jaskinia Idajska
C – Jaskinia Sfentoni (Zoniana)
D – Fodele
E – Paralia Fodele
F – Tylissos
G - Heraklion
Było wciąż jeszcze bardzo wcześnie, dlatego kupiwszy bilety jeszcze musieliśmy chwilę poczekać zanim obsługa zacznie wpuszczać do środka osobówki (ładowały się TIRy). Okazało się że niestety popłyniemy dokładnie tym samym promem linii ANEK
z którego mieliśmy tak niesympatyczne wspomnienia z rejsu sprzed niespełna 2 tygodni… zresztą w ogóle ta firma nie należy do naszych ulubionych. Mieliśmy pełen wybór miejsc, zajęliśmy niemal dokładnie te same co ostatnio i nie był to wybór szczęśliwy (zresztą nie było na tym akurat promie lepszych miejsc) bo pasażerów było sporo a koło nas rozłożyła się spora grupa rodziców dzieci w wieku około 10-12 lat które jeszcze znacznie większą grupą podróżowały wspólnie. Do tego sporo młodzieży z jakiegoś sportowego klubu, zwykli pasażerowie… działo się jednym słowem. A obsługa tradycyjnie nie pozwalała się rozłożyć na kanapach w śpiworach ani też wyciągać własnego jedzenia
, rzecz na greckich promach raczej rzadko spotykana. Wiedzieliśmy o tym, dlatego czekaliśmy grzecznie…
do około 22 kiedy większość pasażerów zaczęła znikać w kabinach (to też bardzo rzadka sytuacja, ale widocznie zorganizowane grupy, wycieczki rządzą się swoimi prawami). Potem w końcu mogliśmy się rozłożyć swobodnie i odpocząć przed podróżą do domu.
O tej akurat nie ma co za wiele pisać. Kolejne 2000 km pokonaliśmy bez większych przygód, opóźnień czy niespodzianek. Prom przypłynął do Pireusu w sobotę o świcie, na tej samej co zwykle stacji uzupełniliśmy stosunkowo niedrogie paliwo do pełna i ruszyliśmy. Pogoda była dobra, słoneczna, było gorąco… na drugie śniadanie i odpoczynek zatrzymaliśmy się przy gorącym jeziorku nieopodal Lamii
, a na obiad – na nieco dzikim parkingu bez infrastruktury kilkadziesiąt km przed Belgradem. W międzyczasie pogoda się popsuła, w Macedonii padało i były burze, także wtedy gdy kupowałem paliwo na stacji Łukoil w Kumanovie (żeby zatankować na stacji tej sieci jadąc do domu trzeba zjechać ok kilometr z autostrady do miasta). Zgodnie z planem późnym wieczorem (około 23) dojechaliśmy na pustą węgierską granicę w Tompie i po jej szybkim przekroczeniu poszliśmy spać kilkanaście km dalej na nieczynnej stacji benzynowej przy drodze. A następnego dnia to już tylko spokojna, niespieszna jazda stałą, nieautostradową, 700 km trasą przez Węgry, Bratysławę i Czechy.
To już KONIEC…
Dziękujemy wszystkim którzy towarzyszyli nam w tej nieco przydługo opisywanej i mało entuzjastycznej relacji z podróży na Kretę, naszą 34 grecką wyspę
Pozdrawiamy
Małgosia i Paweł