DODEKANESKIE TRIO – wrzesień 2017
Po powrocie z majowej Rodos jak zwykle wiosną i latem wpadliśmy w wir obowiązków…myślenie o Grecji przestało nas zajmować, zwłaszcza że przez tych kilka miesięcy mieliśmy w planie dwa inne niedługie wypady. Jeden się udał, choć i tak został okrojony czasowo, natomiast drugi w ogóle do skutku nie doszedł. I prawdę mówiąc takie ryzyko też istniało, że Grecja do skutku też nie dojdzie . Mimo to od czasu do czasu zaglądałem na strony z połączeniami promowymi chcąc opracować kilka możliwości na fajne wakacje. Braliśmy pod uwagę kilka opcji wyspowych, głównie jednak skłaniając się ku Dodekanezowi… Na może 2 czy 3 tygodnie przed zaplanowanym terminem wyjazdu nagle mnie olśniło , a może po prostu zwróciłem uwagę na to co trzeba i w jednym momencie powstał plan niemalże idealny , obejmujący trzy bardzo ciekawe wyspy od dawna będące w kręgu naszego największego zainteresowania. Na dodatek był to plan w miarę oszczędny a połączenia promowe zapewniały optymalną ilość dni przeznaczonych na każdą z wysp. Jedyne co było nieco inaczej niż zwykle ostatnio, to to, że aby wszystko to mogło się udać, musieliśmy wyruszyć o jeden dzień wcześniej – wtedy mogliśmy zdążyć na prom który zawiezie nas tam gdzie trzeba .
I ten plan wygrał .
Tym razem ze względu na pewną dozę niepewności czy wyjazd będzie mógł się odbyć, przygotowania zostawiliśmy niemal na ostatnią chwilę. Zresztą, nie musiały być duże , sporo mieliśmy już przygotowane na tę podróż która nie doszła do skutku, sierpniową. Wystarczyło nieco się przeorientować z ubraniami – wybieraliśmy się przecież na południe na nie na północ , oraz dokupić trochę więcej zapasów, wyjazd sierpniowy miał być na nieco ponad tydzień.
Termin wyjazdu (wybrany ze względu na to, że tak lepiej pasowało mi w pracy) był może ciut ryzykowny, tzn. miała to być druga połowa września. Co prawda nie mieliśmy złych doświadczeń związanych z Grecją w tym konkretnie terminie, ale jakaś tam obawa o gorszą pogodę była. Jak się okazało – totalnie nieuzasadniona . Za to z drugiej strony – im później, im bardziej po sezonie tym puściej, to miał być ten plus…bo dni tak czy inaczej są już o tej porze krótkie.
I tak właśnie nastał…
14 września, czwartek
w przeddzień którego jak zwykle byliśmy już w pełni zapakowani i rano ja udałem się do pracy, podczas gdy Małgosia miała już wolne. Lekko przebierając nóżkami siedziałem tam jak na szpilkach mniej więcej do południa, by o tej porze wrócić do domu, zabrać z niego Małgosię wraz z ostatnimi rzeczami i wyruszyć mniej więcej około 14. To nieco później niż ostatnio, ale niewiele, za to liczyliśmy, że tym razem jazdy nie będzie nam utrudniał padający śnieg jak miało to miejsce w maju .
Trasa – od lat ta sama. Nysa, Głuchołazy, Bruntal, Olomouc, Uherske Hradiste, wjazd na Słowację i Bratysława. Tuż przed nią tankuję niedrogie słowackie paliwo (około 1,1 euro). Przez miasto jak zawsze autostradą i zjeżdżamy z niej tuż przed granicą by na Węgry wjechać zwykłą drogą. Jest już ciemno, ale plan mamy ambitny , chcemy dojechać jak najdalej, przynajmniej do tego miejsca, gdzie wiemy że można dobrze spędzić noc – tuż przed Dunajem i miasteczkiem Dunafoldvar. Zatem – Gyor, Szekesfehervar i boczna droga pod koniec której jest właśnie to miejsce, dobre bo asfaltowe, nie musimy szukać po ciemku niczego gdzieś po polach, rozmiękłych po ostatnich ciągłych deszczach. Pogoda nie była rewelacyjna tego dnia, było pochmurno i nawet trochę padało, jednak innych utrudnień nie było i prędkość przelotowa była taka jak być powinna. Do wyznaczonego punktu (z którego do Serbii jest około 100 km) dotarliśmy mniej więcej o 23.