8 maja, czwartek
Ten dzień zaczął się bardzo wcześnie. Adamantios Korais którym płynęliśmy śpiąc na miękkich kanapach po drodze zawinął na Sikinos, potem na Ios, a później zakończył rejs na Santorini. Znaleźliśmy się u brzegów tej wyspy już po raz trzeci w ciągu niedługiego czasu , do trzech razy sztuka... tym razem trzeba było wysiąść . Bilet z Folegandros kosztował 49 euro.
A więc Santorini, Thira... wyspa inna niż wszystkie, wyspa niesamowicie komercyjna, zalewana przez nieprawdopodobne ilości turystów z całego świata. Do trzech razy sztuką było także to, że znaleźliśmy się tu dopiero teraz, bo przymierzaliśmy się już i w 2012 i w zeszłym roku także. To było ogromne marzenie Małgosi, ja byłem trochę bardziej sceptyczny co do tego pomysłu, ale wiadomo, że też kiedyś chciałem się tam znaleźć. Początkowo, wg planu, który tak diametralnie się zmienił, miała to być pierwsza odwiedzona przez nas wyspa i mieliśmy spędzić na niej niecałe 4 dni. Ostatecznie, jak widać wyszło trochę inaczej .
Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy nie próbowali trochę pokombinować . Wciąż w głowie siedziała nam Thirasia, nieduża, podobno pusta i spokojna... wymyśliliśmy sobie, że fajnie byłoby, gdyby jeszcze dziś udało się nam na nią popłynąć. Na dzień, dwa, potrzebowaliśmy spokoju i odpoczynku po tym nieco szalonym wczorajszym dniu. Ale jak to zrobić? .
Wiedzieliśmy z internetu, że oprócz małych pasażerskich łódek pływających pomiędzy tutejszymi portami (no i wspomnianego już promu linii NEL), na Thirasię pływa nieduży prom samochodowy„Nisos Thirasia”. Nawet widzieliśmy go podczas „akcji ratunkowej” Prevelisa. Wydawało się nam, że odpływa codziennie rano z santorińskiego portu... ale tylko wydawało, żadnych rozkładów ani cenników w sieci nie udało się nam znaleźć. Dlatego, pierwsze kroki po zjechaniu na Santorini skierowałem do jedynej czynnej o tak wczesnej porze agencji turystycznych działających w porcie.
W agencji niczego pewnego się jednak nie dowiedziałem . Na początku zostałem przywitany „na naszej wyspie” , zapytany czy mam już zarezerwowany hotel i czy będę miał czym się po wyspie poruszać (czyli czy wynająłem już samochód ). Natomiast Nisos Thirasia.... a, no pływa, ale rzadko ktoś chce się tam dostać z autem, pan nie bardzo wiedział ani kiedy, ani jak często, ani o której godzinie. Chyba po południu...
No nic, podszedłem jeszcze do biura sprzedającego bilety na promy, tam młoda dziewczyna sprawiała wrażenie jakby po raz pierwszy słyszała o statku „Nisos Thirasia” , poradziła mi za to, żebym zapytał kogoś ze straży przybrzeżnej, której budynek jest, o, tam . No, to ładnie się zaczyna...
Świtało. Stwierdziliśmy, że straż przybrzeżną zostawimy sobie na później, teraz spróbujemy jeszcze trochę się przespać. Podjechałem na koniec nabrzeża, położyliśmy siedzenia i po prostu poleżeliśmy trochę, zbyt dużo napięcia był w nas z powodu sytuacji w jakiej się znaleźliśmy by jeszcze zasnąć... Około 7 rano powędrowałem do straży, jeden z funkcjonariuszy rzeczowo poinformował mnie, że promik odpływa z portu codziennie oprócz bodajże śród i sobót, rzeczywiście po południu czyli o godzinie 15. Nie było więc wyjścia, nie odwleczemy tego, trzeba się zmierzyć z Santorini już od teraz .
Nasz statek gotowy do odpłynięcia do Pireusu.
Stromymi serpentynami, które wcale nie są takie wąskie jak z daleka wyglądało pokonaliśmy pionowy klif i wyjechaliśmy na płaskie tereny. Płaskie, więc mooooocno zabudowane . Trochę tak jak było na Mykonos, podobny też ruch, właściwie można było się poczuć jak na przedmieściach dużego miasta. Stwierdziliśmy jeszcze w porcie, że zwiedzanie Santorini rozpoczniemy od jej południowej części, od półwyspu z przylądkiem Akrotiri. Nie zabłądziłem , dlatego za parę minut byliśmy już w miejscowości o tej samej nazwie – Akrotiri.