Tak mijają minuty... wzmaga się nieco silniejszy wiatr. Jeden z jego podmuchów był na tyle mocny, że wyrwał z piasku naszą nowiutką parasolkę
i grzmotnął nią kawałek dalej. No cóż.... trzeba byłoby zrezygnować z cienia, gdyby nie stała się rzecz nieoczekiwana
, zaopiekował się nią, a przy okazji nami nasz samotny sąsiad. Najpierw przyniósł coś, plastikowe urządzonko służące do umocowywania parasoli w piachu lub drobnym żwirku, taki świderek z otworkiem i zamocował w tym nasz parasol. Potem poszukał jakiegoś porzuconego plastikowego kanistra (okolice plaży nie były wolne od śmieci
), przyniósł, przywiązał do niego parasol i napełnił piachem i wodą. Upewniwszy się, że całość jest stabilna, mógł uciąć sobie z nami krótką pogawędkę.... krótką, bo nie znał prawie wcale angielskiego
. Żeby zaspokoić chęć konwersacji wyciągnąłem mapę i pokazałem na niej przebieg naszej letniej trasy, przebieg zeszłorocznej i planowany wrześniowy rajd po jego ojczyźnie
. Z gestów i błysku w oczach wyczytaliśmy że nasz wybór był dobry
.
Nieźle byliśmy tą sytuacją zaskoczeni... a okazało się, że to jeszcze nie koniec na dziś. Po jakimś czasie nasz znajomy pozbierał swoje rzeczy, pożegnał się... i po prostu odjechał
.... z faktu tego zrozumieliśmy, że owo wspomniane plastikowe "ustrojstwo" zwyczajnie nam podarował....
Około 15 i my powoli się zbieramy z naszego miejsca. Kąpiemy się w słodkiej butelkowej wodzie i opuszczamy plażę.... może jeszcze kiedyś przyda się nam to miejsce na powitanie albo pożegnanie z Grecją
. Niespiesznie jedziemy nadmorskimi drogami do Leptokarii skąd odbijamy wgłąb lądu i zaczynamy mozolną wspinaczkę serpentyniastą drogą wiodącą po południowych zboczach głównego olimpijskiego masywu oświetlanego wędrującym coraz niżej słońcem. Tu, tak daleko na południe, mimo, że mamy początek września, zachód jest naprawdę bardzo wcześnie.....Jedzie się całkiem ładnie, choć wielkiego szału nie ma.
Nie mamy po co się spieszyć. Musimy tylko wciągnąć się tam, gdzie w tym roku już byliśmy, na wysokość 1800 m, do wojskowego ośrodka Vryssopoules.... Jednak najpierw, zanim wjedziemy na kolejne serpentyny zatrzymujemy się przy nieomal wyschniętej rzeczce pod wielkimi platanami, tam ugotujemy sobie porządny obiad
.
Tym razem przyszło nam wjeżdżać o zmierzchu, tuż po zachodzie słońca. Widoki jakby już znane, ale jednak zupełnie inne.... przepiękne..... Po drodze stwierdziliśmy, że bardziej komfortowo będziemy się czuli zatrzymując się nie przy samym ośrodku, pamiętaliśmy tuż poniżej niego spory placyk z ulami i kiepską drogą gdzieś w inne górskie rejony. 5 minut podjazdu jutro rano niczego nam nie utrudni a będziemy mieli większą swobodę... w końcu wojsko, jakie by nie było, nie budzi we mnie pozytywnych emocji
. Gdy dojeżdżamy na miejsce jest już prawie całkiem ciemno, jest też zdecydowanie chłodniej, termometr wskazuje zaledwie 12 stopni. Przygotowujemy sobie miejsce do spania i zasypiamy... być może jutro czeka nas spory wysiłek.
c.d.n.