Wracam pod wiatę pod którą odpoczywa jeszcze jedna dwójka turystów wyglądających wiekowo na emerytów. Witamy się i zamieniamy kilka słów, okazuje się że państwo są Duńczykami
, a że Dania to po Grecji nasz drugi ulubiony kraj
nie omieszkujemy podzielić się z nimi tym faktem. Kilka słów zamienia się w długą i sympatyczną rozmowę, nawet mimo ograniczeń językowych (mój angielski i pani Dunki jest na podobnym marnym poziomie). Gdy wspominam o pamiętnym dla nas dniu i miejscu w Danii gdzie można pieszo wędrować po ciepłym i płytkim morzu z Zelandii na małą, bezludną wysepkę Æbelø (genialna sprawa
) pani stwierdza że skoro znamy i odwiedzamy takie miejsca to musimy być prawdziwymi turystami
. Miło usłyszeć coś takiego, dla nas to był duży komplement.
Żegnamy się i zanim opuścimy Vrykoundę tak zupełnie zachodzimy na trochę na tutejszą plażę. Podobno jeszcze kawałek dalej są gdzieś w skałach naturalne kąpielowe baseniki (wyczytałem o tym gdzieś w sieci jeszcze przed wyjazdem), ale odpuszczamy sobie poszukiwania, ta plaża na której jesteśmy sami w zupełności nam wystarczy.
Trochę wieje więc fale są duże a w wodzie same wielkie kamienie….wejście do wody nie jest więc banalne. Ale ostatecznie zanurzamy się i moczymy dłuższą chwilę, woda jest zaskakująco ciepła
.
Z tego miejsca widać jeszcze trochę wykutych w skale komór grobowych.
Nad nami też musiały być budynki, pozostała po nich taka brama.
Nie ma tutaj żadnych tablic, oznaczeń. Teren antycznego Vrykous był kiedyś ogrodzony siatką ale po latach niewiele z niej pozostało.
Ruszamy w drogę powrotną, pod górę.
Gdzieś po drodze napotykamy stadko osiołków
.
Ostatnie spojrzenia za siebie, na zatokę.
Mijane skały muszą być wapienne, podobną charakterystyczną rzeźbę pamiętamy m.in. z chorwackiego górskiego pasma Bijele i Samarske Stijene
.
Tu już będzie płasko…
Sądziliśmy, że o tej porze nikt już nie będzie szedł na dół do Vrykoundy, jednak ku naszemu zdumieniu mijamy co najmniej 3-4 pary turystów. Ostatnia jednak grupka Włochów (w klapkach i sandałkach) rezygnuje po chwili i wracają za nami. Przepuszczamy ich przy studni z widokiem na Avlonę.
Z wielką chęcią i przyjemnością korzystamy ze studni. Pozbywamy się wszelkich ciuchów
, wyciągam dwa wiaderka chłodnej wody i polewamy się z góry na dół. Trochę się spieszyliśmy bo w każdej chwili ktoś mógł nadejść
, ale mieliśmy szczęście
.
Wracamy do auta. Na działeczce naprzeciwko już jak wychodziliśmy stąd rano pasły się dwa osiołki, jeden oplątał swój łańcuch wokół rachitycznej figi. Wtedy nie zwróciliśmy na to uwagi, teraz nie mogliśmy pozostawić zwierzaka obojętnie
, zaplątał się tak że nie mógł się prawie ruszyć. Dobyłem ostrego kamienia i usiłowałem przeciąć nim pień drzewka, bezskutecznie, figa okazała się bardzo twarda. Po długich próbach i mocowaniu się ostatecznie drzewko udało mi się wyrwać i odplątać łańcuch…
Uwolniony osiołek.
Chyba był zadowolony
.
Wycieczka do Vrykoundy zakończona. Ruszamy, powoli mijamy zabudowania i poletka Avlony, wracamy na główną szosę. Opuszczamy północną część Karpathos, już tutaj nie wrócimy… co nie znaczy że jej już nie zobaczymy
, ale póki co jeszcze nie mamy tej pewności.
Plan na resztę tego dnia to dojechać do jakiejś plaży, jednej z tych wielu dzikich plaż wschodniego wybrzeża wyspy. Oczywiście nie wszystkie są dostępne autem, ale do kilku dojechać się da… i tu był największy dylemat – jak będą wyglądać drogi i które z plaż ewentualnie wybrać. Ostatecznie odpuszczam próby dojechania do tych położonych bardziej na północy (jak Forokli) wybierając na pierwszy ogień tę najbardziej na południu – Agnontię.
Wspólny zjazd do Agnontii i Agios Minas jest wyraźnie oznaczony drogowskazami kierującymi do znajdującej się nad tą drugą plażą tawerny. Uznaliśmy że drogi będą więc w takim stanie że powinniśmy dać radę się nimi poruszać. Agnontię wybrałem bo nie było do niej żadnych drogowskazów informujących o tawernach
.
Zjeżdżamy. Okazało się że nie taki diabeł straszny jak go malują
. Kilka trudniejszych momentów na początku, rozwidlenie, spokojna jazda lekko w dół i końcowy mocno
stromy i krety odcinek – tak można streścić te ponad 3 kilometry. Skały tu są szare i kruche, takie łupki, widać że od czasu do czasu drogi te są równane za pomocą ciężkiego sprzętu.
Na dole przeżywamy lekki szok. Po pierwsze, jedziemy już nie drogą a nieco ubitymi i wyjeżdżonymi kamieniami koryta rzeki, nie sposób tu zawrócić ani zjechać gdzieś na bok, przynajmniej nie naszym autem. Po drugie, dojechawszy na plażę zastajemy na niej jedno auto, drugie właśnie odjeżdża… nie ma tu żadnego placyku parkingowego, nie ma NIC, jest totalnie dziko i pusto. Poza tym WIEJE całkiem porządnie, nie możemy zostać tak po prostu na środku plaży a zajechać gdzieś w osłonięte miejsce się nie da bo takich miejsc nie ma raczej…wolę też nie szarżować bo jak utkniemy w luźniejszym podłożu to będzie tylko kłopot.
Wracamy. Nie, nie całkiem, jadąc tu widzieliśmy że można w jednym miejscu skręcić i podjechać w głąb doliny. Najpierw idę pieszo i badam możliwości…ok, będzie się dało nawrócić. Ustawiamy auto tak by miało jutro trochę cienia (zamierzamy tu spędzić jutrzejszy dzień) i by stało przodem do wiatru… ochrony przed podmuchami raczej nie ma ale możliwości manewru są ograniczone, innego wyjścia nie mamy. Zostajemy.
Przy zapadającym zmroku rozbijamy obóz i gotujemy obiad zabezpieczając się jak tylko można przed wiatrem. Gdy chowamy się już wieczorem w zacisznym wnętrzu Luny wreszcie możemy trochę odpocząć. Prognozy na jutro nie możemy sprawdzić, nie ma tutaj internetu, zresztą sieć komórkowa też łapie się jedynie szczątkowo. Chcieliśmy dziczy to mamy
, aż w nadmiarze
.
c.d.n.