Jadąc wiodącą wysoko nad poziomem morza drogą północno-wschodniej części wyspy można podziwiać naprawdę ładne widoki, ale też narażonym się jest na zdmuchnięcie do morza gdy wieje tak jak teraz
. Głównym celem ostatniej części tego dnia miał być położony w tym rejonie monastyr Panagia Kastriani. Tam też byliśmy zaraz po zjeździe z promu próbując umieścić się do spania, tym razem jednak czekały nas zupełnie inne wrażenia
. Okazało się bowiem że monastyr ma dość imponujące położenie
na samotnej, stromej skale.
Miejsce to nie wiadomo dlaczego nie ma zbyt bogatej historii… nie było tu ani prehistorycznego, ani antycznego miasta, ani nawet świątyni, nie było też frankońskiego ani żadnego innego zamku czy twierdzy. Historia zaczyna się około roku 1700, wg legendy pasterze ujrzeli bijącą ze skały światłość a następnie odkopali tam cudowną ikonę. Początkowo został tu zbudowany mały kościół który stoi do dziś, później zabudowania klasztorne, obecny wzniesiono w 1912 roku.
Tutaj także wieje, chyba mocniej niż gdziekolwiek indziej. Zatrzymuję się na wąskim przesmyku gdzie po obu stronach drogi teren stromo opada w dół by zrobić parę zdjęć… trudno było utrzymać równowagę.
Podjeżdżamy na placyk poniżej monastyru.
Zwracam uwagę na zalegające poniżej spore sterty płaskich kamieni… dopiero po chwili domyślamy się skąd pochodzą.
Brama jest otwarta, zresztą jak wtedy gdy tutaj byliśmy wieczorem, wchodzimy więc.
Wejście już na dziedziniec też jest otwarte…
Mały, stary kościółek na tle nowego.
Wieje
.
Cały dziedziniec pokryty jest nowo położoną warstwą betonu, panuje taki trochę nieład związany z tym faktem, stoją też betoniarki i innego typu sprzęt budowlany. Domyślamy się, że kamienne płyty wysypane poniżej to dawna „podłoga” dziedzińca, którą nie wiadomo dlaczego postanowiono zamienić na beton.
Zatoczka Kastriani.
Stojące przy wejściu auta świadczyły o obecności mieszkającego tu duchownego, jednak nie zauważyliśmy nikogo. Kościoły były zamknięte, zaraz wyszliśmy.
I to koniec zwiedzania na dziś. Na miejsce noclegowe wybraliśmy to, gdzie byliśmy dziś rano – ocieniony platanem placyk przy ujęciu wody obok którego szliśmy do kamiennego lwa. Zjazd jest bardzo stromy ale betonowa droga którą szliśmy zachęcała by spróbować. Z niejakim trudem umieściłem auto tak, by stało prosto, by nie zahaczyć boxem o zwisające gałęzie i tak, by osłaniało nas od wiatru… tak, tak, życie na greckich wyspach to nie jest tylko sielanka
.
Pora była jeszcze dość wczesna, mieliśmy sporo czasu na wieczorne zajęcia. Pojawiło się na placyku parę osób, jakaś spragniona wieczornego spaceru turystka, młody człowiek który przybiegł skądś i potem dłuższą chwilę ćwiczył na pobliskim murku, jakieś auto też przyjechało z ludźmi który udali się do swoich zwierząt na działce poniżej. Trochę wiało, było dość chłodno ale ogólnie wieczór był całkiem przyjemny, a po zapadnięciu zmroku i przejściu paru kroków mogliśmy poprzyglądać się rozświetlonej, leżącej niemal na wyciągnięcie ręki stolicy. Wysilać się na nocne zdjęcia jednak już się nam nie chciało
.
To był dużo bardziej udany pogodowo i całkiem przyjemny, spokojnie spędzony dzień. Niestety wiatr był zbyt dokuczliwy i męczący, poczuliśmy naprawdę dużą ulgę mogąc wreszcie ułożyć się do snu w zacisznym wnętrzu naszej Luny…
c.d.n.