Granicę w Niki już parę razy pokonywaliśmy, za każdym razem było pusto i szybko, tym razem było nie inaczej. Już w Macedonii zaczął padać deszcz, niezbyt mocno, ale jednak… po takich chmurach w górzystym, nawet mocno górzystym – wszak Pelister wznosi się na 2500 m. n.p.m. – terenie nie można się niczego innego spodziewać. Mimo to postanawiamy odnaleźć jeszcze jedną atrakcję, tym razem już macedońską, ale zawsze przez nas omijaną – ruiny rzymskiego miasta Heraklea.
Oczywiście nie mamy zamiaru szczegółowo się ruinom przyglądać, a w takiej pogodzie to już w ogóle nie ma sensu
. Okazuje się że ogrodzony teren jest malutki i wszystko (albo prawie wszystko) widać przez ogrodzenie. Pstrykamy kilka fotek na pamiątkę.
Cóż, greckie ruiny bywają kiepskie, te chyba jeszcze je przebiły. Nie podobało się nam, ale może to też efekt padającego deszczu i ponurej aury.
Jest popołudnie, mamy trochę czasu na kontynuację jazdy przez Macedonię. Zgodnie z założeniem nie jedziemy przez Prilep do autostrady, wybieramy dłuższą drogę przez Skopje
. Ale zanim tam dojedziemy, czeka nas niespieszna jazda nieznaną trasą przez interior zachodniej części kraju…
Na szczęście kawałek za Bitolą przestaje padać. W mieście trochę się dzieje w sensie usprawnienia ruchu kołowego, powstają jakieś nowe drogi, łączniki…wszystko za unijne pieniądze o czym świadczą ogromne tablice. Odbijamy na Kiczewo, początkowo jest w miarę płasko a potem wjeżdżamy w wąską i krętą dolinę. Jest pusto i zielono, widoków żadnych… jedynym ciekawszym momentem jest wioska Żeleznec, aż żałuję że się na chwilę chociaż nie zatrzymaliśmy. Stare, stylowe domy z drewnianymi balkonami, prawie rozpadające się już a zamieszkałe – interesujący to widok ale też świadczący o tym że w Macedonii przez ponad 10 lat od kiedy zwiedzaliśmy trochę ten mały kraj wiele się nie zmieniło w kwestii zamożności ludzi
.
Mniej więcej godzinę później przekonujemy się, że jednak coś się zmieniło w tej kwestii, i to znacząco. Kiczewo, większe miasto po drodze, jest taką dość wyraźną granicą pomiędzy terenami zamieszkałymi przez ludność macedońską (słowiańską) a albańską. I tutaj widać różnicę pomiędzy tym co pamiętamy sprzed kilkunastu lat a tym co jest teraz. Ludność albańska „obrosła w piórka” można powiedzieć… wszędzie nabudowane są eleganckie, wypasione wille przed którymi stoją czarne merce i powiewają albańskie flagi. W każdej wsi jest co najmniej jeden nowy meczet
… w każdym razie różnica w stosunku do tego co mijaliśmy wcześniej różnica jest diametralna, jakby się wjechało do innego świata – a przynajmniej kraju. A to wciąż ta sama Macedonia
.
Długi odcinek podjazdu na przełęcz i zjazdu na Gostivar jest albo już wyremontowany, albo jest na etapie końcowym. Jedziemy w sznurku aut, ruch nagle się znacznie zwiększył, może też przez wahadła ustawione co jakiś czas. Nawet nie próbujemy szukać miejsca do spania, w takim terenie przy takiej drodze jest to raczej niemożliwe by znaleźć coś odpowiedniego. Jestem pełen obaw bo za Gostivarem teren jest niby bardziej płaski ale za to gęsto zabudowany…
.
Nie wjeżdżamy na autostradę ale w mieście odbijamy na boczną drogę. Robi się już całkiem ciemno, plusem jest to że nie pada i nie wieje, temperaturę jakoś zniesiemy. W mijanych wsiach ludzie właśnie wychodzą z nabożeństw w meczetach, ulice są dziurawe, w każdej chwili może zza zakrętu wyjechać jakiś rozpędzony młodzieniec w wypasionej furze. Nie marzę o niczym innym jak o tym by wreszcie przestać już jechać…
Mamy szczęście. Po minięciu może trzech sporych wsi jest kawałek pustego terenu. Zjeżdżam w lewo, szutrówką nad jak się okazuje jakiś potok. Mijamy go prowizorycznym mostkiem i trafiamy na wykoszoną łąkę pomiędzy drzewa a pole kukurydzy. Niczego więcej nie trzeba
, jest równo, na uboczu i liczymy że będzie tu o tej porze odludnie i spokojnie. Rozkładamy się, gotujemy obiadokolację zakończoną połową arbuza
, dzięki temu że w końcu nie wieje nawet nie jest tak zimno. Udało się, możemy iść spokojnie spać…
Mapka z przejechaną trasą:
A – plaża w okolicach Katerini
B – Edessa
C – Bitola
D – nocleg za Gostivarem
c.d.n.