Etap 10: ze wschodu na zachód Tym razem wcześnie rano idziemy razem nad brzeg jeziora. Chwilę wskakuje do wody, ale już nie jest tak jak wczoraj. Mamy wrażenie, że mieszkańcy tym razem nie są zadowoleni z naszej wizyty. Po chwili wracamy na hotelową plażę. Przebieramy się w różne koszulki, między innymi Klubu Malawi i pozujemy do zdjęć. Około 7:30 jemy śniadanie, a godzinę później wyjeżdżamy w kierunku drugiego brzegu jeziora. Przy wyjeździe Kasia próbuje zrobić zdjęcie dwóm paniom jak idą wśród pięknych kwiatów. Niestety odwracają się przodem i jedna z nich ma do nas pretensje, że ona głoduje, a my robimy jej zdjęcia. Mamy mieszane uczucia, bo zdecydowanie nie wyglądała jakby głodowała. Pani dostaje on nas jabłko, akurat tylko to mamy w aucie, jest zaskoczona i dziękuje.


Po przejechaniu około 25 kilometrów zatrzymujemy się na stacji paliw. Niestety można płacić tylko gotówką. Tankujemy za ostanie 17 tysięcy „kładzia” (kwacha malawijska) co daje nam prawie 7 litrów paliwa. Kasia pyta niepewnie czy wystarczy nam paliwa, a ja niepewnie odpowiadam, że tak. Do Sengi mamy około 150 km, a paliwa na około 200 km. Samochód w trasie pali między 7, a 8 litrów, a rezerwa przed tankowaniem jeszcze nie migała, więc nie powinno być źle. Przez następne 40 kilometrów jedziemy drogą, którą już jechaliśmy, a dalej to już niewiadoma. Następnie 15 kilometrów tak jak przeczuwaliśmy jest szuter. Zaskoczenie, że jest równo i można nim nieźle pędzić, ale niestety często zwalniamy, bo nie chcemy kurzyć motocyklistów, rowerzystów czy pieszych. W jednej wiosce kręcimy film z przejazdu. Zauważamy, że część osób zwraca na nas uwagę, ale uśmiechają się i machają do nas. Gdy docieramy ponownie do asfaltowej drogi to po około 2 kilometrach skręcamy w lewo do miejsca, które nam polecił Franciwell, ale najpierw musimy przedrzeć się przez rynek. Droga prowadzi przez dość spore targowisko, a ludzie niespiesznie schodzą z drogi. Przez chwilę zastanawiamy się czy na pewno dobrze jedziemy.

„Kungoni Centre Of Culture And Art” – to ciekawe miejsce, w którym przewodnik opowiada nam o historii i kulturze tej części Afryki. Za bilet do muzeum oraz żabę z drewna, która będzie doskonałym prezentem dla naszego starszego syna Piotra płacimy w sumie 20 dolarów. Cały kompleks to jeszcze m. in. kościół, ogród, szpital, szkoła. Co ciekawe od głównej trasy to około kilometr drogi gdzie trzeba się przedrzeć najpierw przez wspomniane targowisko, a potem jest dość stromy podjazd, po dziurawym klepisku. Po powrocie do auta spotykamy starsze małżeństwo z córką, którzy mieszkali w tym samym hoteliku co my nad jeziorem. Okazuje się, że są z Holandii i zostają w tym miejscu na noc.



Tuż przed południem wracamy na główną drogę, do Sengi mamy około 85 kilometrów. Po drodze w dwóch miejscach na drodze usypane są niewielkie kupki piachu i pełno dzieci machających gałęziami. W obu przypadkach mocno zwalniamy, ale nie zatrzymujemy się, ku chyba wielkiemu rozgoryczeniu dzieci. Mamy też pierwszą poważniejszą kontrolę policji, oczywiście w bardzo przyjaznej atmosferze, ale po raz pierwszy wołają od nas dokumenty auta i prawo jazdy. Gdy zostaje nam około 25 kilometrów docieramy do większej miejscowości o nazwie Salima. Na stacji paliw można płacić kartą, obok jest bankomat, gdzie od razu wyciągamy gotówkę oraz market gdzie za jakieś drobne uzbierane po różnych zakamarkach auta chcę kupić dwa piwa. Niestety jest to dzielnica muzułmańska, więc alkoholu nie ma. Podobne przygody z zakupem piwa mieliśmy w czerwcu na przedmieściach Skopje. Po wyjściu gotówkę przeznaczoną na piwo oddaje niepełnosprawnemu żebrakowi. Piwo udaje nam się kupić chyba za trzecim razem gdy wyjeżdżamy z miasteczka.
