Etap 7: powrót pełen niespodzianekNoc minęła szybko, choć kilka razy obudziły nas odgłosy zwierząt. Tuż po 6:00 jechaliśmy już autem. Plan na dzień ambitny, bo przejazd nad jezioro czyli ok. 500 km. Za okna samochodu obserwujemy poranne życie mieszkańców: dzieci idące do szkoły, pierwsze pogawędki i prace w polu, rozkładanie straganów, kobiety niosące na głowie wiadra z wodą, mężczyźni wiozący na bagażniku roweru naprawdę spore ilości drewna na opał oraz samochody, w których zazwyczaj przeładowane bagażniki powiązane są sznurkami. Droga za dnia staje się też jakby bardziej przyjazna. Zatrzymujemy się w Chipata zatankować za wszystkie zambijskie Kwacha jakie nam zostały. W Zambii paliwo wychodziło taniej o około 1,50 zł na litrze niż w Malawi, gdzie cena podobna jak w Polsce – około 6 złotych. Na granicy meldujemy się tuż po 9:00. Niestety, ale spóźnia się nasza przyjaciółka Vero, ale dajemy radę z małą pomocą kogoś innego. Tym razem jest dużo mniej formalności i po 15 minutach dostajemy bilecik do otwarcia szlabanu. Tuż przed nim spotykamy Vero, z którą chwilę rozmawiamy. W tym miejscu warto jeszcze wspomnieć, że w pierwszym kwartale 2024 roku zniesiono wizy dla Polaków wjeżdżających do Malawi. Wydatek byłby to spory, bo wiza dwukrotna kosztuje 150 dolarów. Do Zambii też obywatele Polski nie potrzebują wizy. Łączny koszt wiz do obu krajów wyniósłby nas 350 dolarów.


W dobrych humorach kilkanaście kilometrów od granicy zatrzymujemy się na śniadanie. Oczywiście miejsce na mapie zaznaczone jest kilkaset metrów później, a na szyldzie jest skrót nazwy przez co mamy kłopot odnaleźć to miejsce. Po nabytym doświadczeniu z wczoraj, na wstępie pytamy o czas oczekiwania. Jesteśmy około 3 godziny przed planem, ale nie wiadomo co nas dzisiaj czeka. Pani kucharka sympatyczna, ale jeśli dobrze rozumiemy to dzisiaj nie ma śniadań lub ich już w ogóle nie ma. Zamawiamy kurczaka, na którego czekamy bardzo krótko. Cena niska, w smaku dobry, ale w konsystencji to już bardziej przypomina indyka u rodzinki Griswoldów. Droga dalej przyjemna. Jedynie w okolicy stolicy ruch przymula, a kilka kilometrów za, znowu przyjemna jazda ze znikomą ilością mijanych samochodów. Tylko co jakiś czas zatrzymujemy się aby zrobić zdjęcia.
Po 13:30 zjeżdżamy z głównej drogi, bo plan jest zobaczyć malowidła naskalne, które podobno powstały około 10 tys. lat temu i są wpisane na listę UNESCO. Przed wyjazdem nie znalazłem gdzie się dokładnie znajdują. Pozostało liczyć na mapy i trochę szczęścia. Do celu według map mamy jeszcze ponad 10 km, a droga pozostawia bardzo wiele do życzenia. Za to widoki zmieniają się na bardziej dzikie, a wioski na coraz bardziej malownicze. Co jakiś czas skręcamy w inną drogę. Mam wrażenie, że jedziemy dookoła masywu, na którym mają być te arcydzieła. Droga i przejazd przez rowy zaczynają być coraz bardziej ekstremalne. Chwilami mam obawy czy nasze 4x4 da radę i czy to na pewno jest jeszcze droga. W jednej z wiosek lecą za nami dzieci, gdy się zatrzymujemy to uciekają, mamy wrażenie, że nas się boją. Gdy podchodzą ponownie dajemy im ciastka i ku naszemu zdziwieniu ze spokojem dzielą się nimi. Jedno dziecko gdy Kasia wręcza mu małą gumową piłeczkę próbuje ją ugryźć. Czujemy się dziwnie, ale od razu przypomina nam się Kenia, gdzie dzieci zachowywały się zupełnie inaczej. W następnej wiosce obserwujemy życie przy studni, przy której mieszkańcy bawią się, myją się, pobierają wodę, robią pranie. Ponownie jesteśmy zaskoczeni, bo zaczepiają nas, śmieją się, chcą aby robić im zdjęcia. W kolejnej wiosce nie możemy znaleźć drogi, w którą mamy skręcić. W pewnym momencie zbiera się wokół nas chyba pół wioski. Oczywiście nic nie rozumiemy, nawet nie wiemy czy oni też wiedzą o co nam chodzi. W Malawi językiem narodowym jest Czewa, który obok angielskiego jest językiem urzędowym. Uśmiechamy się, kłaniamy i jedziemy dalej. Decydujemy, że jedziemy dalej, już nie według mapy, a intuicji i spróbujemy objechać cały masyw. Jak się nie uda to trudno, bo już sporo czasu błądzimy, a przed nami jeszcze spory dystans. Jesteśmy i tak zadowoleni, bo odkąd zjechaliśmy to już było tyle przygód i niesamowitych widoków, spotkań. To jest to co lubimy, natura, krajobrazy, brak masowej turystyki.





W końcu docieramy na miejsce, choć do końca nie wiedzieliśmy czy dobrze jedziemy, a końcówka drogi to wystające głazy z drogi. Dotarcie tutaj zajęło nam ponad półtorej godziny. Do stanowisk zaprasza nas jeden z mieszkańców, chyba lokalny przewodnik. Pyta się ile mamy czasu i po krótkim wstępie zaczyna oprowadzać nas po kilku stanowiskach. Malowidła nie są zachwycające, ale historie, które opowiada są warte przyjazdu w to miejsce. Dodatkowo jesteśmy dość wysoko, dzięki temu odsłaniają się przed nami ładne krajobrazy. Cała wycieczka trwa około 30 minut i kosztuje nas 10 tysięcy kłwacha co daje około 22 złotych. Dodatkowo podwozimy Pana około 2 kilometrów do jego domu, obok którego przy drzewie trwa rozbiór kozy. Zwalniamy, aby nie zakurzyć. Od miejsca postoju do głównej drogi wyszło około 8 kilometrów, a my przejechaliśmy chyba około 15 kilometrów. Dodatkowo gdybyśmy nie skręcili tak wcześnie to później były już chyba drogowskazy. Nie narzekamy, warto było pobłądzić.


Dalsza droga to znowu dobrej jakości asfalt i kilometry szybko mijają. W pewnym momencie musimy skręcić w lewo aby przejechać przez przełęcz i jechać dalej w kierunku jeziora. Jednak ja jadę kawałek dalej i skręcam w prawo do pewnej wioski. Jeszcze w domu podczas przygotowań zwróciłem uwagę, że granica między Malawi i Mozambikiem przebiega przez kilkadziesiąt kilometrów przy samej drodze. Według map po drugiej stronie drogi dość spora wioska leży już na terytorium Mozambiku. Moja ciekawość spowodowała, że oczywiście musiałem zobaczyć to miejsce. Szybko zainteresował się nami jeden z mieszkańców, który podszedł do auta. Zaczęliśmy ciekawą rozmowę. Potwierdził, że wioska znajduje się w Mozambiku, a po drugiej stronie drogi jest Malawi. Zapytaliśmy jakiej czuje się narodowości. Odpowiedział dość oryginalnie, a brzmiała mniej więcej tak: narodowość to jest stan w głowie, a on czuje się po prostu mieszkańcem tej wioski.


Dochodzi 17:00, więc wracamy na główną drogę, która przebiega przez wysokie góry. Przed nami znowu piękne krajobrazy. Kilometry znowu szybko mijają. Po około 30 kilometrach zatrzymujemy się aby zatankować przed zmrokiem. Niestety na stacji brakło paliwa, a nie wiemy kiedy będzie następna stacja. Dobrze, że do celu mamy około 80 km, a paliwa na ponad 200. Niestety gdy wyruszamy w dalszą drogę szybko robi się ciemno, a asfalt zaczyna być coraz bardziej dziurawy.