Malutka bazylika obok wieży to perełka, której nie można przeoczyć, warto również podejść na pięterko, przyjrzeć się relikwiarzom i inkunabułom.
Wdepnęliśmy także do muzeum etnograficznego, ale nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia, stroje ładne, kolorowe, ale zaduch, pewnie ze względu na konieczność utrzymania odpowiedniej temperatury i wilgotności, okropny.
Sal nie za dużo, ale udało nam się poplątać wyjścia, tym bardziej, że usilnie staraliśmy sie wyplątać z towarzystwa pewnego Chorwata, który twierdził, że jego matka lub/i żona pochodziła z naszych okolic i właściwie chyba się do nas wybierze w poszukiwaniu żony, najlepiej zaraz
Podreptaliśmy jeszcze uliczkami i promenadą i ruszyliśmy w stronę parkingu, wstępując jeszcze po drodze do sklepu, żeby kupić napoje na drogę i, a właściwie przede wszystkim, rozmienić pieniądze do parkometru.
Cóż, jakie było moje zdziwienie, że parkometr, mimo faszerowania go bilonem, co rusz wypluwa monety, gdy ja coraz usilniej je wrzucam. Moje zdziwienie ustąpiło miejsca konsternacji, gdy stojący obok Anglicy uprzejmie wyjaśnili mi, że owszem, parkometr przyjmuje pieniądze, ale tzw. "en avans", czyli z wyprzedzeniem, albo jak kto chce, trzeba z góry określić, na ile opuszcza się swój samochód. Hmm, no czytanie ze zrozumieniem ustąpiło miejsca twórczości własnej. Mąż spoglądał na mnie z politowaniem i dziękował, że nas nie odholowano
Z ulgą, że nie jesteśmy uziemieni ani ścigani przez stróżów prawa opuściliśmy Split, a im dalej jechaliśmy, tym temperatura spadała, by z 25C osiągnąć 14 C, brrr. , do tego utknęliśmy na autostradzie, którą jechaliśmy, mimo ostrzeżeń o korkach w związku z budową tuneli, zaplanowanych do gotowości bojowej na 2009 rok.
na zdjęciu jeszcze nic nie zdradzający, pusty odcinek:)
Podziwialiśmy widoki stojąc w ogonku w oczekiwaniu na chwilę wjazdu
i patrzyliśmy, jak chmury opadają na ziemię
i jak zaczęło padać, to padało do końca Chorwacji i przez całą Słowenię, przejeżdżając obok drogowskazu na Plitvickie jeziora byliśmy szczęśliwi, że mimo zmęczenia, zwiedziliśmy je jadąc w tamtą stronę, bo w strugach deszczu nie zobaczylibyśmy ani jednej siklawy
. Zjedliśmy jeszcze ostatni posiłek w Chorwacji, ale za to z super deserkiem - wreszcie prawdziwe domowe chorwackie ciacha, mniam, i pojechaliśmy zatankować do Słowenii, na kawę do Niemiec ( nie mogłam jej donieść do auta, bo przy 6 C w nocy mój brak swetra, żeby przypadkiem nie zapeszyć pogody, dał mi się we znaki
) i pełni nadziei na piękną złotą jesień przyjechaliśmy do zimnej Polski
. Na szczęście mailik z Chorwacji od gospodarzy, zapewniający, że po naszym wyjeździe pada już 4 dni, podniósł nas na duchu