11 lipca 2011 - rafting na Cetinie
W samej Makarskiej są 3 firmy oferujące taką przygodę (mają też w ofercie inne, np. rafting nocą). Mają one swoje stoiska na ulicach - najłatwiej rozpoznać je po rozstawionych ekranach i projektorach. Pierwsza znajduje się tuż za przejściem dla pieszych obok Studenaca, przy wejściu na targ. Dwie są dalej - na promenadzie przy Hotelu Meteor - w odległości ok. 100-200 metrów od siebie. Cena we wszystkich ta sama: 200 kun dorosły, 100 kun dziecko, 100 kun płyta CD ze zdjęciami. Wszystkie oferują do wyboru dwie wyprawy dziennie: rano i po południu. Trzeba zamawiać z minimum jednodniowym wyprzedzeniem. My zamawialiśmy z niedzieli na poniedziałek i udało się z ledwością - w agencji Vir Rafting na promenadzie. Na szczęście wcisnęli nas na ekspedycję poranną.
Wyjazd był ok. 8.30. spod hotelu Meteor (oczywiście od strony parkingu, a nie promenady
). Startują stamtąd autokary wszystkich agencji, a jeśli ktoś mieszka daleko, to dowożą na to miejsce zbiórki busami. Z Makarskiej wyruszyło nas zaledwie 8 osób - dośc starym wysłużonym autobusem bez klimy - tutaj minus dla firmy. Po drodze dosiadło się jeszcze kilka osób w Breli i duża grupa Polaków w Baska Voda. No i to był największy minus tej wycieczki. Do tego momentu w autobusie było względnie cicho. Po wejściu Polaków bardziej przypominało to wielki jarmark (a było ich 14 osób).
Trasa nad Cetinę prowadziła przez Brelę i dalej w górę w kierunku Sestanovac, tyle że po ok. 2 kilometrach skręciliśmy w lewo i jechaliśmy jeszcze kilka kilometrów ostrymi serpentynami - najpierw w górę, potem w dół. Patrząc na mapę, wydaje mi się, że to było gdzieś w okolicach miejscowości Slime. Stary autokar ledwo dał sobie z taką drogą radę, a po wyjściu sprzęgło śmierdziało niemiłosiernie.
Nad rzeką w tym miejscu znajduje się kilka przystani różnych agencji. Nasza była mniej więcej pośrodku, w starych garażach czy magazynach. Musieliśmy poczekać kilka minut na naszego busa z pontonami. W tym czasie oczywiście grupka Polaków narobiła takiego hałasu, że pouciekały chyba wszystkie ptaki znad rzeki. Po kilku minutach przyjechały pontony ze skiperami, a nas zaprowadzono do magazynu w celu wybrania kapoków, kasków i wioseł. "Nasi" Polacy z Baska Voda znów dali popis - nie rozumiem, dlaczego przymierzając kapok trzeba się wydzierać na pół Chorwacji, ale może mieli w tym jakiś cel.
Ponieważ byliśmy tylko we dwoje z młodszą córką, modliliśmy się w duchu, żeby nie przydzielono nas do pontonu z tą grupą. Na szczęście cała 14-ka dostala dwa pontony na wyłączność, a my wsiedliśmy do innego z sympatyczną rodzinką Czechów. Jak się potem okazało, dostaliśmy do tego chyba najlepszego skipera, bo na postojach dawał innym instrukcje - chyba jakiś szef
Początek trasy jest bardzo spokojny i zaczyna się od nauki poleceń skipera. Nasz wydawał je akurat po angielsku, ale nie jest to normą, bo słyszałem też chorwackie. Nie jest to trudne i szybko załapaliśmy. Tym bardziej że chcieliśmy jak najszybciej odpłynąć 2 polskim "osadom". Nie na wiele się to zdało, bo i tak słychać ich było z odległości kilometra.
Po ok. 20 minutach jest pierwszy postój w zatoczce - na kąpanie. Woda zimna, ale po pierwszym szoku termicznym można się przywyczaić. Za to krystalicznie czysta, z mnóstwem ryb, czasami naprawdę dużych. Fajnie się pływało, dopóki nie dopłynęły do nas dwa polskie pontony. Oczywiście zaczęli się wydzierać i wygłupiać w wodzie, co kilka sekund krzycząc z całych sił do skipera z aparatem, żeby im zrobić fotkę. Nasz skiper pytał mnie, czy to Polacy - musiałem się tłumaczyć, że ich nie znam. Pierwszy raz w życiu wstydziłem się za rodaków.
Po opuszczeniu zatoczki skiper pyta czy chcemy przepłynąć pod wodospadem z lodowatą wodą. Oczywiście wszyscy chcą, więc wpływamy. Rzeczywiście zimna, ale jest fajnie. Drugi odcinek pierwszego etapu kończy się wysadzeniem wszystkich z pontonu. Jest to wąskie gardło, przez które przepływają tylko skiperzy, którzy w pewnym miejscu stawiają ponton pionowo. Reszta idzie pieszo ścieżką nad rzeką - jakieś 200-300 metrów.
Potem zaczyna się drugi etap - najciekawszy, bo z licznymi wirami i wodspadami. Skiper cały czas podaje ich nazwy wraz z genezą - zapamiętałem "Ferrari", gdzie jest naprawdę szybki nurt. No i jest też słynna "Bomba", gdzie na polecenie skipera wszyscy siadają na dnie pontonu z wiosłami w górę - prawdę mówiąc więcej tam strachu przed, niż w trakcie, bo niebezpieczeństwo jest właściwie zerowe. Przepływamy też obok skał, na których skiper pokazuje ślady po zimowych poziomach wody - niektóre są jakieś 4-5 metrów wyżej niż obecne lustro wody.
Ten etap kończy się przy ok. 10-metrowej skale, z której można skakać do wody. Oczywiście chyba nie musze pisać, kto tam narobił największego hałasu i zamieszania. Tym bardziej, że niektórzy z nich skakli z tej skały w kapokach - jak im te kapoki rąk nie pourywały?
Trzeci etap jest spokojny, ale skiperzy dbają, żeby się nikt nie nudził. W kilku miejscach robią tzw. helikopter, gdzie ponton obraca się kilka razy dookoła. W tym miejscu jest też mnóstwo innych osad, więc jest też dużo chlapania się nawzajem.
Cały spływ trwa ok. 3 godzin. Przeżycie jest naprawdę warte wydania kasy, chociaz ci, którzy szukają adrenaliny, będą pewnie zawiedzeni. Kaski są tak naprawdę niepotrzebne, a ryzyko wypadnięcia z pontonu jest zerowe, bo cały czas nogi są w specjalnych strzemionach. Za to widoki z poziomu rzeki na kanion - niezapomniane!
Na koniec w busie prezentowane są zdjęcia z całego spływu i chętni mogą kupić płytę. Po obejrzeniu fotek na laptopie okazało się, że na 90% z nich są "wspaniali" Polacy, których miałem serdecznie dosyć, więc sobie zdjęcia odpuściłem - dlatego nie mam tutaj nic do wklejenia
Powrót do Makarskiej trwał jeszcze dłużej, bo jechaliśmy jeszcze gorszym autokarem - ledwo się pod górę toczył. Oczywiście o braku klimy nawet nie wspominam. Jedynym plusem był kierowca, który opowiadał ciekawostki o mijanych miejscach, a było ich trochę, bo trasa wiodła tym razem przez Omis. Do Makarskiej dojechaliśmy już ok. 15tej.
cdn...