Plumku - YEEES
10 sierpnia 2006
Poranne zapachy
Nad ranem ja znów na balkonie. Zapach suszącej się papryczki upaja. Mówimy sobie - dziś po południu wyjeżdżamy...
Jest kawa! Ale miriśe (mirisati i trażiti to moje dwa ulubione słowa - no bo czy w ich brzmieniu nie ma zapachu i szukania? Ech śliiiiczne)!
Majda opowiada jak to wczoraj po południu przyprowadziła jeszcze dwóch Anglików. Już wiemy, ze ma 4 pokoje dla gości. Chyba sąsiedzi jej zazdroszczą tego biznesu kwaterowego, bo jakoś tak nie byli skorzy do rozmów z nami, kiedy ich zaczepiałyśmy na klatce.
Obgadujemy Anglików, a Majda pyta czy coś czujemy. No głupio powiedzieć, że smród przepoconych trampek. Majda mnie wyręcza i opisuje jak w nocy walczyła z tym zapachem psikając jakimś odświeżaczem, bo to buty Anglików w przedpokoju dawały taki efekt. Wszystkie się chichramy. A na dodatek rozmiar butów - chyba 50! Anglicy rozmowni nie są. Wstają, płacą i wychodzą. My na posterunku przy kawie.
Wojenne opowieści kobiety
Trudno nie zapytać o te ostrzelane, niewyremontowane budynki. Majda mówi o Hiszpanach, którzy najwięcej tu zdziałali przy odbudowie. Nawet przedszkole na parterze bloku odnowili oni. Widać hiszpańską flagę wśród jelonków Bambi i innych Puchatków na murze przedszkola.
A to, że tylu ich w mieście, to też nie przypadek. Wiele sierot wyjeżdżało na wakacje do rodzin stacjonujących tu hiszpańskich żołnierzy. Wiele tam adoptowano, urosły, pozakładały rodziny, to teraz przyjeżdżają odwiedzić swoje miasto...
Opowiada o czasach sprzed wojny, o tym jak świętowali z katolikami Boże Narodzenie, z prawosławnymi Wielkanoc, o tym jak chodziła wtedy z babcią do najpiękniejszej w Bośni cerkwi (już jej nie odbudowano) o wspólnym świętowaniu muzułmańskiego bajram.
Jest i opowieść o wojnie. W mieszkaniu Majdy i jej męża mieszkały ekipy amerykańskich telewizji. Spali tu, na podłodze, jak i ona. Ech... Wojenne opowieści kobiety...
Dziś się już i śmieje: - Wiecie, co było dla mnie najtrudniejsze? Ja to pracy chodziłam w szpilkach, a tu po wodę do Neretwy, trzeba było biegiem, między strzałami snajperów. Jak biegać w szpilkach? Mąż mi dał swoje adidasy - rozmiar 43. O jak ja się potykałam biegnąc do rzeki!
Pytamy, gdzie po tę wodę chodziła. Opisuje. Przeraża nas - tam gdzie urwisty brzeg. I jak się udało komuś uciec przed snajperem, to zdarzało się, że ginął wpadając w wartki nurt Neretwy.
Są i opowieści o chorwacko-muzułmańskich straszliwych zdarzeniach rodzinnych. O mieszanych małżeństwach, o tym jak rodziny nie chciały pomagać ciężarnej synowej Chorwatce czy w innym przypadku Muzułmance. Mówi też o dobrych sąsiadach, których człowieczeństwa nie zaślepiła narodowa odmienność.
Słuchamy o uchodźcach, którzy przyszli do Mostaru. Okropności, o których zapewne wielu z was słyszało. Tutaj jednak po raz pierwszy osobiście usłyszałam je od Muzułmanki - jak to było z jej punktu widzenia. Straszne słowa. Mówi, że od 1993 roku nie była po chorwackiej stronie miasta. Przebaczyć przebaczyła, ale nie potrafi zapomnieć... Ciężko się tego słucha, doświadczając jej serdeczności. Bolą jej słowa - chyba dobrze ją zrozumiałam - "Nie ma Boga...".
Nie wypytujemy o potworności wojny. Majda sama chce mówić...
W końcu rzuca z uśmiechem: - A gdzie dziś się wybieracie? To jedźcie do Blagaj! Już nam odpisała godziny odjazdów autobusów, wyjaśniła gdzie wsiąść. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że zostajemy u niej do jutra i że kupimy dziś bilet na poranny autobus do Dubrownika.
Arystokraci mówią po francusku
Biegniemy jeszcze na spotkanie z Janqesem i Lenką. Wcześniej - na bazarze kupujemy brzoskwinie. Chyba zwariowałyśmy - 1.5 euro - Wiola zanotowała w dzienniku pokładowym "gupi chop". Cokolwiek to znaczy, na pewno oddaje nasz stosunek do sprzedawcy. Idziemy dalej i jest milej - kupujemy wieeelkie przesłodkie, ociekające miodem kawały baklawy. Tak się składa, że jemy je przy kamieniu "Don`t forget".
Wyspane Janqesy zamieniają z nami kolejne kilka zdań. Dziś chcą dojechać już do Żabljaka w Durmitorze. Jak dobrze pójdzie może się tam spotkamy...
A my zaraz potem autobusem - jeszcze nowiutkim i pachnącym fabryką - darem narodu japońskiego dla miasta Mostar wyjeżdżamy do odległego o 12 km Blagaj. Oglądamy widoczki - to, co zostało po tutejszych zakładach pracy; szeroko otwieramy oczy na widok najczęstszych nowych inwestycji: salonów samochodowych!
Jest i Blagaj - ostatni przystanek. Cisza. Knajpa jeszcze uśpiona. Żywej duszy w pobliżu. Hm... Nawet nie bardzo wiemy czego szukać. Zrozumiałyśmy Majdę, że tu ma być jakiś zabytek. Użyta przez nią nazwa tekija na razie nic mi nie mówi, więc nawet nie przychodzi mi do głowy, żeby pytać o to.
W końcu widzimy jakiś drogowskaz do domu z tablicą, że to jakiś skansen, dom arystokratycznej rodziny bośniackiej. Urocza ścieżka kamienna wiedzie w dół. Wchodzimy przez bramę. Wita nas pani, oprowadza po dwóch pokojach domu, prosi o wpisanie się do księgi pamiątkowej, częstuje miodem - to z własnej pasieki - i zaprasza do zwiedzania obejścia.
Jest urocza jaskinia, w której zimą jest ciepło, a latem chłodno, jest młyn. No ale... pani gada jak najęta po francusku, więc proszę, żeby mówiła bo bośniacku, bo wtedy coś zrozumiem. Nooo większego "fo pa" (faux pas się pisze czy jak???) to strzelić nie mogłam! Arystokratka ma nie mówić po francusku???
Hm... nie dała się przekonać. Ona swoje, my swoje i łazimy po zielonej trawie. Dopiero jak poszłyśmy focić jej kwiatki i jeża, to pokazała ludzką twarz i pogadała po słowiańsku z nami. Nie miałyśmy zamiaru kupować jej miodu czym prawdopodobnie uraziłyśmy ponownie jej szlachetne urodzenie, ale nie bardzo się nam jej zachowanie podobało.
Opad szczęki - nie pierwszy nie ostatni
Minęło pół godziny a my już po zwiedzaniu... Co by tu jeszcze...? Przy budce wyglądającej na punkt informacji turystycznej kręci się jakiś chłopak - montuje mapę z atrakcjami Blagaj. No i wypatrzyłyśmy, że tu musi być źródło rzeki Buna, a przy niej derwiszowa Tekija - klasztor - miejsce pielgrzymek muzułmańskich. Chłopak kieruje nas w tę samą stronę, gdzie miodem handluje arystokratka. Schodzimy uliczką za jej domem w dół. Wiola znajduje wrak samochodu - na jej potrzeby wystarcza chyba, bo się jej bardzo podoba. Nawet wzrost nie przeszkadza ))).
Idziemy dalej i... szczęka nam opada na widok ślicznej rzeki i pionowej skały do której przykleiła się tekija i spod której wypływa modra woda.
Spędzamy tu trochę czasu. Robimy obiad z prince polo i focimy, focimy, focimy...
Koło 14 zbieramy się na powrót - zapomniałyśmy zapytać o której mamy autobus. Nie ma kogo. Aaaaaaa tam - posiedzimy na przystanku. Wcześniej Wiola zwiedza pocztę. Jak się okaże wysłane stąd kartki do nikogo nie doszły... Taki urok. Czytamy miejscowe nekrologi i ogłoszenie, że w sobotę będzie impreza upamiętniająca postaci 5 lilijek - bohaterów ostatniej wojny, pochodzących z Blagaj. Nudzi się nam, więc wędrujemy na następny przystanek.
W końcu jedzie nasz autobus - w kierunku Blagaj - więc na pewno niebawem będzie wracał. Nagle patrzymy jak do tylnej szyby przyklejają się dwie twarze i żywiołowo machają nam dwie ręce. A to Mateo i Paola! Odmachujemy, sądząc, ze to nasze kolejne ostatnie spotkanie...
Co się nosi w wielkich reklamówkach
W Mostarze chcemy jeszcze spędzić popołudnie. Lądujemy najpierw u Dado. I jest burek ze szpinakiem. No i jogurt oczywiście. Taki bajeczny -bałkański! Potem bawimy się robiąc czarno-białe fotki Starego Miasta.
Wisimy na moście (taka metafora:)) dumając raz w jedną, raz w drugą stronę. Nie tylko my. Most taki refleksyjny po prostu jest. Można tak spędzać pół dnia nawet. A drugie pół gapiąc się na zagapionych ludzi . Wiola się zasłuchuje w śpiewy muezina.
I znów do kafejki internetowej na chwilę. Czytamy o Majkowych poradach Racibora i Typa - drukujemy mapkę. Nasz Romeo już z daleka nam macha. Po drugiej stronie jego komunikatora - znowu długowłosa. Papierochy te same co wczoraj - bleee. Ale znów jest miło. Matea i Paoli tu już nie spotykamy.
Chcemy wrócić o przyzwoitej porze, żeby jeszcze pobyć z Majdą. Czeka na nas. Umówiłyśmy się, że dziś zrobi nam smażone żółte papryki. Opowiadałyśmy jej, jak to zaobserwowałyśmy, że tu ludzie je noszą w wielkich reklamówkach. I to wszyscy!
Majda się śmieje i wyjmuje z kuchni reklamówkę żółtej papryki..
Czosnek, oliwa, piekarnik i czaruje dla nas kolację. Zjadamy razem - MNIAM!!! Trochę się żegnamy, trochę płaczemy, wręczamy jej wielką czekoladę, którą miałyśmy na czarną godzinę w góry.
Zupełnie nie żałujemy, że musimy wysupłać za noclegi po 30 euro. Mama Majda prosi, żebyśmy po Durmitorze i Albanii przyjechały w gościnę - ugotuje bosanski coś tam coś tam I że będzie miękkie łóżeczko, a nie ziemia pod namiotem. Podoba nam się, że jest tak strasznie ciekawa, jak tam jest w tych górach, że na pewno pięknie i fajnie, skoro chcemy to zobaczyć...Ech Mamo Majdo... Byłoby fajnie do Ciebie wrócić jeszcze, gdyby nie to, że ten autobus tu taki drogi...
Zasypiamy, przekonane, że żegnamy łóżeczko na pewno na co najmniej dwa tygodnie...