My w wielkim mieście
Po drodze, przy wyjściu z targowiska wchodzimy do kafejki. Ale lux. I klima. Zamawiamy soczki z żywych
pomarańczy. Na talerzu pani podaje jeszcze jedną, pokrojoną w plasterki. Kiedy przychodzi do płacenia okazuje się, ze w naszym worku mamy za mało leków, a nie chcą przyjąć euro... No to mamy kłopocik...
Ale gdzie tam - nie w Albanii, gdzie turysta to świętość, której każdy pomoże. Po chwili zjawia się cinkciarz - chłopaki siedzący przy sąsiednim stoliku widzieli nasze problemy, natychmiast złapali za telefon i po chwili biznesmen już stał obok nas. Jakoś bardziej od grubego pliku waluty w jego dłoni, mój wzrok przyciągało bogactwo jego biżuterii
Choinka bożonarodzeniowa w środku lata...
Nie wiedziałyśmy czy nas nie oskubał, ale jak się okazało później - NIE OSKUBAŁ! Wchodzimy jeszcze na piętro knajpy zwiedzić WC i oczywiście też nam szczęki opadają na widok luksusu
A przez okienko Wiola znów robi foty.
Nie mamy jakiegoś konkretnego celu naszego spaceru - pójdziemy tam, gdzie nas oczy poniosą. W sumie to upał nam odbiera nieco zapału na zaliczanie obowiązkowych punktów programu. Snujemy się główną ulicą, po której już nie jeżdżą tylko mercedesy
. Oglądamy kolorowe domy w bliższej i dalszej perspektywie. Zastanawiamy się kto i gdzie pisał, że tu śmierdzi
. My mamy coś z węchem, bo nie mamy takich doznań.
No i ja wkrótce staję się znów najsłabszym ogniwem wycieczki. Coś się dziś bardzo odwodniłam już. Strasznie mi się w głowie kręci i trochę mi słabo. Za cel mojej wyprawy do stolicy Albanii obieram sobie park na środku tego wielkiego placu w centrum
. Wyciągam się tam jak długa. Pochłaniam owoce, a Wiola foci Operę, Skanderbega, nowoczesne autobusy, meczet, chłopaków pod palmami itp.
Kiedy dochodzę do siebie, idziemy do meczetu. Nie dość, że mi i tak ciężko, to się jeszcze panu meczetowemu nie podoba, że mam za krótki rękaw. Chyba nie patrzył jak jego rodaczki chodzą ubrane... Wrrrrrrrrr. Zdejmujemy buty. Z czasem przyszło mi do głowy: że też ich nie ukradli...
. Udaję, że nie rozumiem o co chodzi panu meczetowemu, przechwytuje chustę, owijam się nią szczelnie i wchodzimy do środka. W takim miejscu jestem drugi raz w życiu. Ale meczet z Casablanki to się nie liczy, bo to był meczet turystyczny
Oglądamy sobie meczet z zewnątrz potem. I łapię na fotki kwiatki, które kwitły kiedyś w doniczce mojej mamy. Takie różowe kotki.
Idziemy sobie dalej. Wiemy o tej jakiejś tam piramidzie, fontannie, ale nie chce się nam tam iść. Jakoś w miastach nie czujemy przymusu zobaczenia wszystkiego
I na pewno nie dziś... Chodzimy tak bez celu. Chyba jesteśmy już w dzielnicy dużo, dużo biedniejszej... Inna Tirana od tej kolorowej... Nie chcemy ciekawsko robić tu fot...
Marudzę...
Planujemy taktyczny odwrót - ja marzę tylko o wodzie... Wiola trzyma się dzielnie, ale chyba też nie odmówi
Ale taka pora i miejsce, że raczej wszystko pozamykane. Żałujemy, że na targu nie kupiłyśmy... Niezbyt mądre... Po drodze wymieniamy na leki 10 euro, żeby oddać Darkowi. W sumie, to w tym klimatyzowanym kantorze mogłabym spędzić resztę swoich dni...
Marudzę strasznie, nie?
Woda ze sklepiku koło dworca kolejowego to najpyszniejsza woda jaką piłam w życiu! Przechadzające się w pobliżu chłopaki widzą to i próbują zagadywać skąd my, dokąd i po co. Pomagają nam odnaleźć miejsce, gdzie stoją busy i autobusy w stronę Szkodry - my chcemy do Fush Kruji, skąd trafimy do Bilaj.
Mamy półtorej godziny czasu. Wioli spuchła dolna kończyna. Ale jeden ze sklepikarzy ma taki fajny wynalazek - wszyscy korzystają z zamontowanego na zewnątrz kranu.
Siedzimy tam sobie dłużej, aż podchodzi do nas siwowłosy pan. Zagaduje tak jak tu wszyscy - choć nie tak jak wszyscy, bo słyszy jak rozmawiamy i... zagaduje po słowiańsku! Okazuje się, że przez lata był kierowcą tirów i jeździł na Słowację i do Polski. Stąd zna trochę nasze języki. Okazuje się, że jest właścicielem autobusu, który niebawem pojedzie w naszym kierunku - do Szkodry, a więc i na nasz most w Fush Kruji
Troszkę opowiadamy o naszej wycieczce, o tym co juz widziałyśmy w Albanii, o naszej pierwszej podróży. Prosimy, żeby nam powiedział, gdzie mamy wysiąść - tzn. ja proszę, bo Wiola nie ma debilizmu topograficznego, ale ja się zabezpieczam, gdyby się zagapiła
W autobusie temperatura powietrza osiąga zapewne + 60 stopni. Widzieliście kiedyś, że człowiek jest w stanie dosłownie się rozpływać...? No więc rozpływamy się dosłownie. Nic nie pomaga, że pootwierane są wszystkie okna. Płacimy 200 leków za autobus (też taki drugi gościu kasowacz jak na całych Bałkanach) i nasz autobus już przebija się przez potwornie zatłoczone miasto.
Tu widać jak ważna jest to, by zapomnieć o tym, że na drodze obowiązują jakieś reguły. Pan kierowca wprawnie manewruje po całej drodze - droga szeroka, ale kto by tam myślał, żeby prawą stroną jechać i o tych innych jakichś tam przepisach. Mam oczy jak 5 zł, bo w sekundzie mi życie wróciło, jak to wszystko pooglądałam.
Trochę nerwowo patrzymy kiedy będzie most w Fush Kruji. Na szczęście pamiętają o nas kierowcy i kiedy trzeba, wołają
Stąd pieszo kilka km do Bilaj. Oczywiście jesteśmy stuknięte, bo jeżdżą busy - do Durres, a to po drodze, ale postanowiłyśmy coś dla kondycji zrobić
. A idziemy jak Łazuka w "Nie lubię poniedziałków" - wzdłuż torów kolejowych (chyba nieużywane), bo droga w budowie - asfalt paruje, a tam gdzie nie ma asfaltu, pył unosi się na wysokość 3 metrów. No wyglądamy bosko - śmiejemy się patrząc na na swoje brudne, spocone twarze. Doping trąbiących kierowców dodaje skrzydeł - hehehehe.
Od razu myślę, co powie mój tato: dziecko, może ty zmień lepiej pracę, jak masz tak wakacje spędzać...
Kiedy naszym oczom ukazuje się wreszcie tablica ze strzałką na Bilaj - oddychamy z ulgą. Jeszcze wpadamy do naszego ulubionego sklepu, gdzie kupujemy największe lody jakie mają na wyposażeniu
. Nawet nie wklejam tu fot jakie tam Wiola zrobiła. Zupełnie nie rozumiem, czemu chłopak, którego tam spotkałyśmy chciał w ogóle z nami rozmawiać. UPIORY DZIENNE. A chłopak pracuje w Londynie. Angielski oczywiście olśniewający - ja coś mu tam dukałam, co robimy tu na tej wiosce i co planujemy. Oczywiście wyprawa w góry północnej Albanii to dla niego jakieś opowieści sajens fikszyn
.
Nogi są z przodu...
Droga do Bilaj dłuży się nam potwornie... Kiedy wracamy, Asia wolontariuszka czeka z obiadem - nam wystarczą nasze złowione arbuzy
. Mamy wszyscy dużo radości opowiadając o naszych przygodach, a dzień jeszcze długi przed nami! Wieczorem będzie tu trochę gości, więc razem z Asią pichcimy jakieś jedzonko. Tzn.coś, co przypomina spaghetti i jest pyszne!
Temperatura bez zmian i jak zwykle nie ma prądu, więc nie bardzo wiemy czy to, że mamy pootwierane wszystkie okna ma jakiś sens... I na takich rozważaniach upływa nam kilka godzin. Wieczorne spotkanie polsko-albańskie jest oczywiście baaaardzo śmieszne
. Panowie oglądają na satelicie wybory Miss Polonia. Ktoś się czepia, że misskom w długich sukniach nóg nie widać - a pokazują akurat ich plecy. Wiola mówi, że to takie kiecki, które z tyłu są długie, a z przodu mini, i że one - te misski - mają nogi z przodu. To oczywiście będzie naszym hasłem wyprawy - że nogi są z przodu...
Towarzystwo zajęte podziwianiem uroków, a ja zmywam gary, bo się okazało, że jestem największym leniem gospodarczym i tylko jem
Nie wiem o której poszliśmy spać, ale na pewno sprawa komarów nieco przycichła, albowiem cały dzień miałyśmy pozamykane okna w naszym pokoiku. A wieczorem nie zapalałyśmy światła. YES! Druga wojna wygrana!!!
Plan mamy taki - śpimy do oporu. Choć chyba wstaniemy trochę wcześniej potowarzyszyć przy śniadaniu Darkowi, który jedzie odprawiać niedzielne msze w swoich wioskach...