Coś wkleimy, bo lato idzie, to czas o jakimś włóczęgostwie pomyśleć:)
17 sierpnia 2006
Misiek
Kiedy wstajemy, wokół "cicha noc i wszystko śpi"
. Nogi robią się ołowiane na samą myśl, że znów - do granicy lasu - musimy wspinać się ciemnym, zimnym, kamorrrrrrrowatym lasem. No ale potem już będzie faaajnie.
Idzie się nam lepiej, bo już wiemy, kiedy las się skończy. I nie robimy sobie niepotrzebnych złudzeń, że na pewno za tym kolejnym słonecznym przesmykiem.
Kiedy siedzimy na skrzyżowaniu dróg w kierunkach Bobotova i Miśka i jemy śniadanko, podchodzi do nas trójka Serbów - tata i dwie córki. Najbardziej wyczerpany wydaje się ich pies. I to ze względu na niego zastanawiają się czy warto wspinać się na BK. Rzucamy sobie: ćao, ćao. My idziemy dalej, oni po chwili też w swoją stronę.
Znów atrakcje - schodzimy w wysokiej, mokrej trawie lekko w dół, po to by po iluś metrach rozpocząć wspinaczkę po miękkiej ziemi, z której zaczynają coraz liczniej wyrastać kamyki. Znów KWIATKI!!! Jest bardzo stromo, ale idzie się sympatycznie. Słońce tu jeszcze nie dotarło i choć obawiałyśmy się już skwaru, jest chłodno, a nawet zimno!
Tak sprawnie się przemieszczamy, że wierzymy, iż skrócimy czas, który wyznaczyły czarnogórskie zegarki! Już widzimy przełęcz, z której - jak się nam wydaje - prosta droga na niezbyt wysoki stąd ostatni odcinek szczytu!
Po drodze Wiola zdąży jeszcze uwiecznić, jak bestialsko zamordowałam niechcący buciorem niebieskiego kwiatuszka.
Z przełęczy - na którą okrutnie już pada słońce, rezolutnie wskakujemy na szczyt... i się mylimy, że to szczyt, bo szlak prowadzi dalej, na coś wyższego. Zaciskamy zęby i idziemy dalej. Bo to był Mały Misiek. Do dużego jeszcze dość pokaźny kawałek. I to znów tak paskudnie - najpierw trzeba zejść stromizną. Stromizną... hehe - to wręcz taki ostry grzebień, po którego obu stronach przepaść. Jak z tego już zeszłyśmy, to znów wspinaczka na Dużego Miśka. Upał coraz potworniejszy.
Ale w końcu jesteśmy! Wierzchołek Północny. Jest jeszcze Południowy o dwa metry niższy, ale w tym momencie chyba tylko pokuta za ciężkie grzechy zmusiłaby nas to wejścia na niego (tzn. po durmitorsku - zejścia z Północnego i wejścia na Południowy
:):) ).
Siedzimy tu trochę i pstrykamy panoramki. Żywej duszy na razie po żadnej stronie. Smażymy się na słońcu. Kiedy planujemy odwrót, widzimy wspinająca się od strony Czarnego Jeziora i Strugi dłuuuuuugą pielgrzymkę. My tą trasa chcemy zejść do Żabljaka.
Idą różnym tempem, ludzie w różnym wieku. Jesteśmy pełne podziwu dla nich! Spotykamy się na Małym Miśku. Okazuje się, że to słynna husaria polska, którą wczoraj spotkała Wiola! Tym bardziej ich podziwiamy, że znów są w stanie włazić po tych upiornych góra-dół, góra-dół. Okazuje się, że codziennie zdobywają inny dwutysięcznik Durmitoru. Nie mam słów - tylko ukłony i podziw. Codziennie z takim samym zapałem przez tydzień (a może dwa - nie pamiętam) wspinać się w czarnogórskim słońcu na długich trasach!
Żegnamy się i pędzimy w dół. Pędzimy dosłownie - bo znów spad niesamowity. Męczy schodzenie, a podchodzenie.. To dopiero męka. Spotykamy sympatyczną parę Czarnogórców - biedacy. Idą znad Czarnego Jeziora. Dziewczyna jest baaaaaaaaardzo daleko w dole (bo w tej sytuacji powiedzenie w tyle jakoś nie pasuje) za chłopakiem. Uśmiecha się tylko wytrwale, kiedy ją pozdrawiamy. Gratulujemy sobie, że nie wpadłyśmy na pomysł, żeby Misia atakować tą drogą i że wstałyśmy w środku nocy, kiedy było jeszcze zimno.
Kiedy kończą się skałki, kamienne pola i trawiaste urwiska, znów jesteśmy na ukwieconej łące. Leżymy błogo jak kłody, bo już się nam nigdzie nie śpieszy a jest dopiero pierwsza!
Po godzinnym obijaniu się, znów w dół. Coraz liczniejsze grupy ludzi chcą się wspinać. Zagadujemy z hiszpańsko-serbskim małżeństwem. Na rękach tato niesie maleństwo, mama prowadzi drugie. Kiedy pytają nas czy jeszcze daleko, nie mamy odwagi powiedzieć im jak bardzo daleko! Mówimy, że owszem i że będzie baaardzo stromo. Ale niezrażeni dodają, że jest jeszcze dużo czasu do zmroku. Jasne. Żegnamy się i znów wędrujemy długo, długo, długo przez las.
Te lasy przy podchodzeniu w Durmitorze, to mogą do ciężkiej nerwicy doprowadzić
Ale niech będzie.
Już nad samym jeziorem postanawiamy wdepnąć do knajpki na coś pysznego. Za śmieszne kilka euro mamy po garnku glinianym pysznego kefiru i przeboskie ziemniaki! A do tego gorący chlebek z chrupiącą skórką. Ummmmmmmmmmmmmm MNIAM!!!
Po takiej uczcie idziemy jeszcze pooglądać w sklepiku mapy, przewodniki i wracamy. Na deptaku na spacerze... znów nas wita gromkie Hello!!! Where is Kristof?! To znowu nasi Francuzi! Już się nabijamy, że chyba tu codziennie przychodzą i czekają na nas!
Kiedy jesteśmy na kempie, wita nas Jovan. Zszokowany, że byłyśmy na Miśku, a on nawet nie wiedział, że w ogóle wyszłyśmy rano. Nie wiemy, czy to z kurtuazji czy tak jest w rzeczywistości, ale nam powiedział, ze szlak na Miśka, to najbardziej wyczerpująca trasa w całym Durmitorze. Nie mogliśmy się dogadać o którym szlaku mówi - czy o tym, którym wchodziłyśmy, czy tym, którym schodziłyśmy. Dla nas upiorne byłoby wejście naszym zejściem
. I gratulujemy wszystkim, którzy tą pionowością w skwarze słońca podchodzili na szczyt. Nam było całkiem miło - bardzo stromo, ale jednak w chłodzie poranka.
Ciąg dalszy późnego popołudnia upływa już bez emocji. Chcemy zapytać Minę czy mogłybyśmy spać dziś w szopce, żeby móc zwinąć już namiot, bo rano - jak co rano tutaj - na pewno będzie mokry. Ale niestety Miny nie ma. Jest za to rosnący tłum kempowiczów. Jakieś pojedyncze męskie egzemplarze dołączyły jeszcze do Austriaków, Włochów i Czechów. Choć żal nam stąd odjeżdżać, to inwazja tego tłumu pozwala nam osłodzić gorycz pożegnania.
Wyglądamy co trochę za Miną, ale go nie ma. Nawet Jovana nie widać
- biedaczek...
:D:D:D.
Kiedy i o 23 gospodarza nie widać, poddajemy się - trudno. Spakujemy mokry namiot i wysuszymy go... już w Albanii!
Przed północą jest Mina. Już nie kombinujemy składania namiotu o tej porze. Chcemy mu zapłacić za kempowanie, coby rano nie budzić. Policzył, zapłaciłyśmy, a on oczywiście zaprosił na imprezę. Ale podziękowałyśmy. Pogadaliśmy dość trochę o tym, jak nam tu było, o tym, że bardzo chcemy wrócić i kiedy wrócimy, na pewno trafimy na jego kemp (gdzie i wszystkich Was w jego imieniu zapraszamy
.
Idziemy spać. Jutro kolejny długi podróżniczo-pekaesowy dzień przed nami.