Wpływa albo wypływa na pewno Mlinski Potok i jeszcze jakieś strużki się tam sączyły, więc jest pewnie tak, jak wyguglał Janusz
Jakkolwiek by było, ciągniemy się dalej. Dziś nie będzie śmiesznie, więc jeśli ktoś chce sobie humor poprawić, to się srodze zawiedzie. Lojalnie uprzedzam, żeby potem nie było gadania
15 sierpnia 2006
Kto tam kuka?
Jest jeszcze baardzo ciemno o piątej. I oczywiście zimno. Rosa na trawie. Według prognozy nadesłanej przez Typa - dziś ma być piękna pogoda. Zjadamy po dwie kromki z czarnogórską nutellą, pakujemy plecaki i w drogę. Kiedy lecę jeszcze umyć kubeczki, przed domem stoi zaspany Mina. Obok niego jakiś czarujący facet z plecakiem - gotowy do drogi. Mina mówi mi, że to mieszkaniec pomarańczowego namiotu i razem z koleżanką (jutro się dowiem, że to Milica, a chłopak..nie pamiętam! Janqes, Lenka - jak pamiętacie - napiszcie) idzie tą samą trasą co my na Bobotov Kuk i Mina mówi, że dobrze by było jakbyśmy z nimi poszły, bo my tu pierwszy raz, a oni kilka razy w roku chyba latają po tych górkach.
Robię lekko zdziwioną minę do Miny
- jestem już dużą dziewczynką i chyba sobie poradzimy
. No i nie chcemy być kłodą dla tych wytrawnych turystów. Wiem, że o naszej kondycji można powiedzieć na razie wszystko poza tym, że jest oszałamiająco żelazna. Serdecznie dziękuję, uśmiecham się do czarusia
On mi tłumaczy, jak wyjść z kempu, żeby od razu być na szlaku
- droga prosta, ale miła ta troska. Mina jest przerażony - chyba nie zna żadnej dziewczyny, która by tu poszła sama - albo w towarzystwie drugiej - w góry.
A już na początku dla obniżenia temperatury emocji powiem Wam, że w Polsce ze świecą szukać szlaku tak gęsto obmalowanego znakami. Inna sprawa, że tu wszystkie są tak samo zaznaczone - biała kropka w czerwonym okręgu. Tam, gdzie się szlaki krzyżują, można dostać wariactwa (na kamyku bywa napisane, w których kierunkach się teraz kropki rozchodzą, a dalej to już mili państwo myślcie - to takie zagadki dla inteligencików
).
Początkowo idziemy ścieżyną wzdłuż płotów i ogrodzeń. Wciąż szarawo. Kamienną dróżką lekko w dół i wchodzimy do lasu. Zimno. Taka niewinna, upierdliwa trasa (to cytat zasłyszany przeze mnie u staruszek zdążających na Świnicę z Murowańca) - dość stromo pod górkę, po korzeniach, kamieniach, które matka natura brutalnie porozrzucała po drodze. Dołączają do nas miejscowe psiaki. Nieszkodliwie idą parę metrów za nami.
Męczy nas ten początek okrutnie. Szukam motywacji - po co tu idę?!!!!
Teraz chciałam wprowadzić taki element filozofii gór do opowieści
:D
A szczerze mówiąc, to w duszy klnę, bo - tu cytat z mego kolegi: "życie nam nieźle w dupę daje". Padam. Już zaczynamy myśleć czy nie lepiej było podjechać jakoś na Sedlo i stamtąd krótszym szlakiem się wspinać jak 90% zdobywców BK. A my na jakąś trasę, która teoretycznie będzie prowadzić przez 5,5 godziny. Wiemy już - bośmy się naczytały przed wyprawą - że Czarnogórcy mają szybsze zegarki. I zawsze trzeba co nieco dodawać.
Słyszę jak Wiola "reguluje oddech"
. Też mi ciężko. No wiec wracam do motywacji. Ale mam! Moi rodzice dokładnie dziś obchodzą 35. rocznicę ślubu. I od razu żwawiej pędzę pod górę. Chcę już wyjść z tego zimnego lasu, chcę zobaczyć jakieś skały!!! Takie męczliwe pagórki to ja mam po wyjściu z domu w Bielsku
.
Aż w końcu - jest polanka, jest słońce! I.. i są kwiatki, którym nasze aparaty nie odpuszczą. Coś pięknego! U nas takich kolorowych dywanów, to raczej w górach na tej wysokości nie uświadczysz - różowe, żółte, niebieskie, fioletowe, białe -i oczywiście kosówka. Przebajecznie jest!
Pchamy się ścieżyną przez kosówkę, mija nas trójka młodych ludzi - dziarsko pozdrawiają po serbsku: Zdravo! Czyżby spali w szałasach, które mijamy? Mamy nadzieję, że my wrócimy przed zmierzchem.
Upajamy się skałkowymi widoczkami - ugniecione ciasto przypominają. Na godzinie jedenastej - Obla Glava. Wierzymy, że szlak nie prowadzi przez nią, bo faktycznie -Glava jest bardzo Obla
.
Pierwsze połacie śniegu, ogromna stromizna i.. jesteśmy pod Ledeną Peciną. Niewinna, upierdliwa trasa daje w kość - szlak jest baaardzo urozmaicony - kiedy wleziesz stromizną w górę, zaraz ta sama stromizna sprowadza cię w dół. No może nie stromizna, ale musisz zejść w dół.
Przy Pecinie ryzykujemy trochę ślizgając się po letnim śniegu opadającym w dół, by zajrzeć do jaskini i wypatrzeć lodowe stalaktyty i stalagmity. Słońce ostro świeci. Pstrykamy foty - może w komputrze w domu coś zobaczymy.
Idziemy dalej w słoneczku. Kiedy widzę kolejne ostre zejście mam ochotę uścisnąć prawicę temu, kto to wymyślił.
Po zejściu - przed kamienną doliną prowadzącą pod podejście do przełęczy pod BK czekam na Wiolę. Ma dość. Może mieć. Jakby jej pan doktor usłyszał, że tu jest, to by kazał jej myć podłogi za karę w śląskim NFZ-ecie. Wysiadają jej kolana. Jest na mnie wściekła, że popędziłam sama, a ją zostawiłam samą. Mówi, że dalej nie idzie, bo nie dojdzie i to wszystko bez sensu. Widzimy cel - jest bardzo daleko. Ale na szczęście teraz nie wiemy jak bardzo!
Głupio mi. Ale zachowuję się bardzo egoistycznie - mówię, żeby została i poczekała na mnie, a ja pójdę choćby nie wiem co. Trochę czasu poświęcamy na osiąganie kompromisu
. W końcu zmuszam ją - no chodź, będę czekać, pójdziemy wolno. I tak też robimy. Po drodze tracimy jakieś 20 minut, kiedy na wąskim przesmyku między głazami przeciąga czeska wycieczka złożona z 60 osób.
Kamienny krajobraz wokół budzi lekką grozę. Taki kocioł trochę. Kamorrrrry, śnieżne pole, kamorrry znowu.
Wspinamy się na przełęcz. Myślimy, że stąd na BK już tylko hop siup.
A tu... okazuje się, ze trzeba szczyt przetrawersować tak jakby od tyłu. Znowu mozolna wspinaczka - pod samym szczytem momentami - 4x4
. Mnóstwo ludzi schodzi ze szczytu - to ekipy z Sedla. Co trochę spotykamy Polaków i Czechów.
Znów czas leci. Schodzących wypada przepuszczać. Ale kiedy stajemy nas szczycie (po raz pierwszy to widzę - jest podpisany czerwoną farbą, żeby się nikomu nie pomyliło
:):)) - jesteśmy szczęśliwe jak nigdy! Jesteśmy same! Długo się tu ciągłyśmy - jest przed 13.00. Ale jak odliczymy czas na fotki i przepuszczanie pielgrzymek, to się nieco pocieszamy. 2523 metry npm! Tak wysoko - na własnych nogach - nie byłam nigdy w życiu!
Fotkujemy na wszystkie strony, smsujemy - podobnież. Kiedy chcę składać życzenia Rodzicom, dostaję od nich smsa - nie ma to jak telepatia rodzicielska! Nawet się wzruszam, że jestem w takim miejscu w takim dniu!
Do Zawodowca nic nie dochodzi więc wnioskujemy, że jest pewnie gdzieś w albańskich Górach Przeklętych, gdzie zasięg bywa jedynie na szczytach.
Wpisujemy się oczywiście do księgi wejść i jeszcze przeglądamy zeszycisko - uwieczniamy fotką wpis rodaków, który uwiecznił też Typ w swojej relacji
. Nie daruję sobie pozdrowić rodziców w tym zeszycisku
.
Siedzimy trochę, aż wchodzi następny duet - tym razem Czesi. Trochę gadamy, gratulujemy sobie - szli trasą, która my chcemy wracać - z planinskog sklonosta przy Lokvicach
.
Widoki szalone - także przy zejściu.
Na przełęczy rozsądna Wiola coś zjada. Ja nie mam czasu -
:). Schodzimy znów w dół do kamiennej doliny i na śniegowe pole. I tu mam nagłe ciemnienie malowideł. Nie wiem czy mi słabo, ale czuję się jakbym sie rozpływała w nicości
:):) (nirvana czy jak?) - może to blask śniegu, a może odwodnienie. Przypomniało mi się, że poza dwoma kromkami ze śniadania i kilkoma łykami wody nic dziś nie jadłam i nie piłam. Emocji było tyle, że zapomniałam - w końcu nie samym chlebem żyje człowiek
. Ale nutella by się teraz przydała
. Siadamy na chwilę, bo słabość mię ogarnęła znacząca.
W końcu - jest chyba koło 15.00. Schodzimy wytrwale. Kiedy spojrzymy na lewo skos, to nam skóra cierpnie. Tam to przeklęte podejście na Ledeną Pecinę. Musimy się kierować prawo skos. Mamy wrażenie, że rude pozostałości po farbie, to oznakowanie szlaku do skolnista
. Znikają. Idziemy na czuja, byle jak najdalej od lewo skos
:):).
Czesi już nas bardzo wyprzedzili. Nie widzimy ich, nie wiemy, którędy poszli.
W końcu jest dobrze -"szlak nas trafia" - i już grzecznie prowadzi. Po drodze jeszcze odgałęzienie szlaku na Minin Bogaz (2387) - ale to na pewno nie tym razem
. Ciągniemy się całkiem miłym zejściem. Mamy nadzieję, że około 19 będziemy już w namiocie.
Widoki oszałamiające - to się nie zmienia. Jest błogo i cichutko. W dole po prawej maleńkie jeziorko i jakieś baśniowe konie przy nim. Ale pięknie przy obniżającym się słońcu...
Tą trasą też mało kto się włóczy. Mijamy schronisko i mozolnie już po mniejszych niespodziankach typu - góra-dół, góra-dół dochodzimy do granicy lasu.
Po drodze spotykamy pracownika miejscowego jakiegoś urzędu turystycznego - wypytuje nas o Minę i o ludzi na kempingu. Zdaje sie, że są tam jakieś spory podatkowe między właścicielami kempingów - ten płaci, tamten nie. Ale to nie masze zmartwienia raczej... Jakoś wrodzone skłonności anarchistyczne każą nam być oszczędnymi w słowach - przyjdź sam i zobacz!
W lesie spadam z kamienia o wysokości 2 cm. Wiola się turla ze śmiechu z mojego zmęczenia.
Kiedy dochodzimy do kempu Jovan i Mina nie wierzą własnym oczom. Jest równiutko 19.00. Aleśmy się umordowały. A mimo to zmęczenie przechodzi bardzo szybko! Nawet kończyny nas nie bolą. Jesteśmy tak napalone na te góry, że chcemy czym prędzej wrócić. Ale jutro może chociaż się wyśpimy!
Zupki-trupki i idziemy spać. Z tego wieczoru - wiem, nie uwierzycie
- nic więcej nie pamiętam!!!! Laku noć!!!