14 sierpnia 2006
Śpią kury i Jovan
Nie mogę się doczekać słońca i tęsknię już za tymi górami, których nie dane nam było jeszcze zobaczyć tak na serio... Nieśmiało otwieram namiot iiiiiiiiiiiiiii...! Wiola! Ja chyba widzę błękitne niebo!
Zrywamy się na równe nogi! Rozczochrane, nieumalowane, wskakujemy w buciory, nie wiążemy ich nawet, łapiemy za aparaty YES YES YES YES!!! Są nasze śliczne skały! Misiek - Meded cudownie się eksponuje na tle porannego błękitu. Łazimy po mokrej trawie - budzą się do słońca kwiatki umordowane przez ostatnie ulewy. Jaka błogość! Szybki plan - dziś pooglądamy Żabljak, zobaczymy Crno Jezero, a jutro bladym świtem na BK!
Krzychy jeszcze śpią, więc szykujemy się do MIASTA
. Musimy kupić chleb, wodę i oczywiście coś słodkiego, bo wszystkiego pozbyłyśmy się w Mostarze i Dobrocie. Szybka akcja - toaleta, kawa, śniadanko. Wiola tylko szeptem scenicznym defilując w swoim dresiku: "Jovan śpi???". No śpi jeszcze. Bo kto o tej porze poza nami nie śpi. Hehehe. Wyskakujemy kiedy jeszcze kury chyba śpią:).
Idziemy ulicą tego czarnogórskiego mikroZakopca. Pogoda kwietniowo-październikowa - wieje silny wiatr, czasem lodowaty, przyświeca jednak słoneczko. Jacyś odważni ruszają już dziś w góry.
Trafiamy do miejscowego supermarketu i zwiedzamy sklep
. Po zakupach - szukamy redakcji Obrada. Okazuje się, ze redakcja mieści się w drewnianej budce, która jest też kafejką internetową. Dwóch nieletnich oddaje się jakiejś grze komputerowej, kiedy wchodzimy, szefowa przegania ich z jednego z komputerów.
Zaglądamy na cro.pl, wysyłamy co, gdzie trzeba, jeszcze krótka wiadomość od Darka z Bilaj. Chyba zmienimy trochę albańskie plany... Ale to jeszcze nie dziś, bo dziś... idziemy w stronę kościółka i cmentarza, a właściwie chcemy iść, bo Wiola na tym rekonesansie potyka się o własne sznurówki na równej drodze i leży z całym swym uroczym metr osiemdziesiąt trzy! Jakoś się zbiera bidulka i ...hehe idzie na cmentarz
. A po drodze mamy pomnik ofiarom II wojny.
Nie darujemy sobie foty ze skrzynką po coca-coli. No i jeszcze na świeżo skoszonej łące, skąd widać wreszcie durmitorską panoramę.
Cmentarze zawsze wszędzie mają u mnie szczególne miejsce - to z reguły najbardziej jasna lekcja historii. I oglądamy tutejsze groby, portrety wyryte w marmurach, kapliczkę. Fotki, fotki...
Wracamy, żeby zahaczyć o piekarnię - za jakieś prześmieszne, ale naprawdę prześmieszne pieniądze kupujemy pyszny tutejszy chleb. Musiało być wstrząsająco tanio bo teraz patrzę do dziennika pokładowego i nie ma nic o cenie chleba z Żabljaka
.
Oglądając babki sprzedające borówki - uzbierane pełne wiaderka - wcinamy tutejszy wyrób czekoladopodobny, kupujemy wodę i wracamy na kemp. Po drodze oczywiście spotykamy Minę, oddającego się konwersacji a może i konsumpcji złotego płynu w jednej z knajp
. Głośno oznajmia kumplom, że mieszkamy u niego i oczywiście dostajemy wylewne zaproszenie do stołu. Grzecznie dziękujemy
.
Moja velika ruzica
Na kempie Janqesów już nie ma - zostawili nam w namiocie list. Póki co - nie zobaczymy się już...
Jovan co chwilę wygląda z chałupki, Wiola błaga - nie zostawiaj mnie samej!!! Proszę Cię - idź po wodę!!! (Trzeba przejść obok rijeckiego romantyka). Ten chodzi i śpiewa o ruzicy. Dziś jest coś w stylu: ruza ruzica, moja velika ruzica. Hehe.
Jemy zupy chińskie i zbieramy się (
) nad Crno Jezero. Świeci słońce, ale chłodno. Z prawej mamy widoczek z Windowsa - błękitne niebo i bajecznie zielone wzgórze. Od czasu do czasu przechadzają się tam owieczki.
Zastanawiamy się, kto mieszka w himalajskim pomarańczowym namiociku pod wzgórzem - tuż przy ogrodzeniu... Jeszcze się nie widziałyśmy z jego mieszkańcami.
Na deptaku
Na popołudniowy spacer nad jezioro właśnie ruszyły całe pielgrzymki odzianych w dresy turystów z Serbii i Rosji. Tak sobie wyobrażam jakiś deptak w Ciechocinku (wybaczcie mieszkańcy ciechocinkowianie (???) - w życiu u Was nie byłam. Tak tylko sobie wyobrażam
). Taka mikrowersja asfaltówy do Morskiego Oka.
Dołączamy do "dresiarzy", aczkolwiek tego stroju nie posiadamy. Grzecznie płacimy euro za wstęp i depczemy na spacer. W sumie bez emocji, bo taki tłum do jakichś szczególnych ekscytacji okolicą jakoś nie skłania. Aleee... po chwili zmieniamy zdanie - tafla górskiego jeziorka robi swoje. Cudo. Ledwie zobaczyłyśmy lazurową wodę, a już nie umiemy wyłączyć aparatów!!! Już wiemy, że chcemy je przejść do dokoła. I oczywiście pomysł jest pierwszorzędny!
Troszkę fotek wkleję, bo właśnie zajrzałam do dowodu osobistego. I już wiem na pewno, że się nie nazywam Eliza Orzeszkowa. A i tak nie wiem czy i Lizka by sprawy nie skopała, gdyby próbowała opisać Crno Jezero popołudniową porą.
Latamy za robalami i kwiatuszkami jak praktykanci Wydziału Botaniki i innej Fauny
Uniwersytetu Żabljackiego. Ławeczka tu, ławeczka tam. Emeryci nas nawet wyprzedzają o trzy rzuty beretem. Kiedy wieje już poważniejszym wieczornym chłodem decydujemy się na odwrót. Ja oczywiście prowadzę, a co z tym się wiąże - oczywiście nie możemy iść przyzwoitą ścieżką dla ludzi, tylko wspinamy się po jakichś urwiskach. Ziemia się do butów sypie. A buty nowiutkie, niechrzczone jeszcze w takich bojach.
Umawiamy się, ze następnym razem prowadzi Wiola
Kiedy dochodzimy do asfaltu, mijamy jakąś większą grupę ludzi. Nie przyglądamy się im za bardzo, ale oni na nasz widok zgodnym chórem: WHERE IS KRISTOF? I już wiemy, że tu się nasze Francuziki zabłąkały! Wymieniamy uprzejmościowe ha ha hi hi i wracamy na nasz kemp już bez większych emocji.
Leniwy dzień dobiega końca. Robimy kolację, jakieś kanapeczki, losowanie zupy chińskiej - dopasowujemy kolor opakowania do podkoszulków, żeby jakoś tak było ciekawiej, aż tu...
Zjawia się Mina z jakimś facetem. Obaj uśmiechnięci - gęby dokoła głowy - i ruszają w naszą stronę. Ten jego gość, to jak się okazuje trener chorwackich narciarzy (a może i samej Janicy! - nie miałam odwagi dopytać) i zagaduje po.. włosku... Ale jak my mu po słowiańsku, to i jemu się język ojczysty przypomina
. Nie wiem po co opowiada, że ta terenowa stara łada, którą przyjechał, to nie jego samochód, a jego - jakiś tam - stoi niżej, bo tu by go szkoda było.
Słucham jednym uchem, jak uparcie namawia nas na wyjście "na miasto", "na fiestę" z nim i przejażdżkę na most na Tarze tym jego "cackiem".
Żeby nam to auta były dziwne, to byśmy się może i skusiły. A poza tym, to nie dzierżę, jak facet rozmawiając ze mną drapie się po nabiale - choćby nie wiem jak przystojny, miły, czarujący, inteligentny i uśmiechnięty był!
Hvalujemy mu i oddajemy się konsumpcji chińszczyzny. Idziemy spać z kurami - nie dość, że tu wcześnie robi się ciemno, to jeszcze jutro musimy wstać koło 5.
Chyba jest 20. Ciekawe czy gdziekolwiek na świecie emeryci idą teraz spać... O szóstej rano chcemy wyruszyć na najwyższy szczyt Durmitoru - Bobotov Kuk.