Dzień czwarty
O piątej wita mnie pochmurny ranek, ale jednak suchy. W tej sytuacji ścielę samochód, wystawiam plecak i kiedy przed samym startem łapię pozycję odbiornikiem GPS - jestem na wysokości tuż powyżej 1100m n.p.m. - spadają pierwsze krople deszczu...
Czyli trasa skończyła się, zanim zdążyła się zacząć. Nie cierpię moknąć. Wsiadam do wozu, przygotowuję literaturę, ale że pora jest bardzo wczesna, zapadam w lekką drzemkę. Do uszu dobiega szum deszczu, potem wszystko cichnie i kiedy się budzę około 8:30, szyby właśnie przesychają. Czyli mogę iść w góry, ale w tej sytuacji najpierw wrzucę coś na ruszt. Korzystam z ustawionych tutaj stołów piknikowych i kiedy kończę śniadanie... zaczyna padać ponownie. Zwijam się więc do samochodu - to już drugi start dzisiaj i drugi falstart.
Tym razem deszcz jest już konkretny, co w ogóle nie przeszkadza małemu stadku koni, które przechodzą przez most nad potokiem. Kręcą się w pobliżu, a jeden źrebak sprawdza, czy klamka mojego samochodu jest jadalna, ale chyba mu jednak nie smakuje. Otwieram jedną z książek i zaczynam czytać, ale po jakimś czasie oczy mi się przymykają...
Krótko przed południem deszcz ustaje. Przez chwilę staram się wyczuć sytuację - szybko nastąpi kolejna fala? Ile mogę mieć czasu?...
Decyzja zapada. Uwieczniam bardzo kolorową mapę z podejrzanie dużą ilością górskich szlaków i ruszam w góry.