Wróciłem niecałe 24 godziny temu, czas na relację na gorąco.
Po albańsko-kosowskiej ekstremie przyszedł czas na coś spokojniejszego Przed wyjazdem zapowiedziałem się przez telefon zaprzyjaźnionym gazdom na kampie w Lukovo Šugarje koło Karlobagu. Zapakowaliśmy się z moją Panią w wierną skodzinkę i ruszyliśmy na południe. Najpierw do Komarna jak poprzednio, tylko przez polsko-czeską granicę w Bukowcu zamiast w Cieszynie żeby uniknąć wykopków na krótkim czeskim kawałku. Odcinek specjalny przed Vrablami też przejechałem na spokojnie żeby towarzyszka nie protestowała. Z Komarna tym razem przez Gyor i Szombathely, krótki kawałek Słowenii (tańsza wacha - a co, sknerus zawsze ze mnie wylezie), na autocestę za Varaždinem w Novi Marof do Karlobagu, dalej na starą drogę i spanie na kampie przed Plitvicami. Brrrr jak zimno tam było w nocy. Nie dość że kobieta mi wymarzła w drodze, bo jak nie jadę z zimnym nawiewem to mnie od razu muli, to tam wpadła z deszczu pod rynnę... Rano ruszyliśmy przez Gospić, spadliśmy moimi ulubionymi widokowymi serpentynkami z ponad 900 m na Karlobag (już któryś raz, ale nieustannie kocham tą drogę) i mały kawałek Jadranką w lewo na nasz kamp "Žalo". Jasenka i Joso się ucieszyli że Anuška (Agnieszka) i Pegula szczęśliwie dojechali.
Dlaczego Pegula? Bo na ich kampie zawsze musiałem coś odwalić. Po chorwacku to coś pośredniego między "pechowiec" i "ryzykant". Pierwszego dnia pierwszego pobytu (4 lata temu) wlazłem na jeżowca, Jasenka jako zawodowa pielęgniarka wyciągała mi igłą ponad 20 kolców ze stopy, uprzednio dawszy mi 2 lufy rakiji na znieczulenie. Parę dni później popłynęliśmy z moją Panią wpław na wysepkę z latarnią morską jakieś 500 m od brzegu. Przeszło bez echa, nikt nie zauważył. Następnego dnia pożyczyliśmy od kogoś na kampie ponton i popłynęliśmy jeszcze raz żeby cyknąć parę fotek. Joso, brat Jasenki (nie mylić z jej mężem, też Joso) narobił alarmu i wysłał po nas Araba w jego wypasionej motorówie, ale ja twardo odmówiłem zabrania na pokład, chociaż z powrotem ciężko się wiosłowało pod prąd. Twardym trza być, nie mientkim. Chociaż Ag ciągle mi nie może mi wybaczyć że nie dałem jej porwać do haremu. A jedną żonę już miał skubaniec, Włoszkę która zawsze chodziła szczelnie okutana. Tylko na motorówie daleko od brzegu pozwalał jej się rozebrać do bikini. Ag wyskoczyła wcześniej i dopłynęła wpław, ja dowiosłowałem i czekał już na mnie opierdol od Joso, ze jest brza struja (szybki prąd), który zresztą odczułem własnowioślnie, że morza nie można lekceważyć itp. Wtedy sobie myślałem że co tam jakieś pół kilosa wpław czy pontonem na spokojnym morzu.
Rok później, w dniu naszego drugiego przyjazdu, chłopak wieczorem wypłynął "na chwilę" pontonem na równie spokojne morze. W nocy rozpętała się wichura. Pocieszaliśmy jego przyjaciół, Polaków zresztą (on sam był pół Polakiem, pół Francuzem) i jego francuską dziewczynę, że na pewno usnął na pontonie, że wyniosło go gdzieś na wybrzeże i wróci wzdłuż Jadranki, w najgorszym razie wyrzuciło go na Pag. Rano zaczęli go szukać nurkowie i helikopter.
Po dwóch dniach na wybrzeżu Pagu znaleźli rozwalony ponton. Ciała nie znaleziono do tej pory.
Tym razem pogodę mieliśmy w kratkę a temperaturę wody "bałtycką". Ale i tak pływało się wspaniale, w końcu pomaga sama świadomość że to Jadran. Średnia pogoda sprzyjała wycieczkom. Odwiedziliśmy Pag (pojechaliśmy do miasteczka Pag i Novalii), byliśmy w Jablancu, skąd przeszliśmy nadmorską ścieżką do zatoczki Zavratnica (z jeszcze zimniejszą wodą niż u nas na kampie - 15 zwierzaków od łebka, bo to park narodowy) i po raz drugi powłóczyliśmy się po Zadarze. Wybraliśmy się też w góry Velebitu - na wysokości Jablanca skręt na przełęcz Veliki Alan. Najpierw kawałek wąskiego asfaltu, potem coraz gorszy szutr, taki prawie albański. No właśnie, do tego momentu mi czegoś brakowało na tym wyjeździe. Dalej kawałek asfaltem i znowu szutrem ale już dobrym do schroniska Zavižan (ok. 1600 m) i Velebitskiego Ogrodu Botanicznego, a właściwie rezerwatu roślinności. Ładne miejsce, Ag pstryknęła parę fotek roślinek, byłoby fajnie gdyby nie pi... jak w Kieleckiem i nie zacinała paskudna mżawa. Browar Ličanka w Donje Pazarište był zamknięty z powodu święta (15 sierpnia), więc postanowiłem wpaść tam znowu w drodze do domu by zakupić większą ilość Velebitskog piva, mojego osobistego przeboju tego wyjazdu. Karlovacko, które też lubię, przy nim wysiada, nie mówiąc już o Ožujskim. Z innych spróbowanych nowości polecam też portera Tomislav. W międzyczasie na kampie odbyły się drugie urodziny Frana, wnuczka Jasenki i Josa, zjechała się cała rodzina. Zostaliśmy poczęstowani pysznym pršutem, janjetiną i ciastem.
W końcu udało nam się spotkać z Paszczakami, znanymi z Forum. Owa niezwykle sympatyczna rodzinka kończyła właśnie dłuuuuugi objazd BiH, CG, AL i HR. Próbowaliśmy się już wcześniej ustawić w Albanii ale było nam nie po drodze. Teraz wreszcie dojechali do nas na kamp prosto z Hvaru i zostali na 2 noce. Przy rakiji i winie wspominaliśmy wrażenia z Albanii, chociaż pod koniec języki nam się już mocno plątały a morskie i górskie opowieści stawały się lekko niezborne. Paszczaki wyruszyły dzień przed nami i przez Triest, Ljubljanę, Alpy Julijskie i Austrię wróciły do Krakowa.
My ruszyliśmy następnego dnia dopiero przed 10 rano (trzeba się było pożegnać z Jasenką, Joso i Jadranem) i wczoraj przed 4 byliśmy w domu.
Tym razem dawaliśmy chorwacką autocestą od Perušića do Čakovca. Zjedliśmy kolację w przydrożnej hotelowej knajpce Roger's Pub w Hurbanovie, miasteczku Złotego Bażanta, tuż za węgierską granicą. Czas oczekiwania na jedzenie mimo jego prostoty w przygotowaniu (vypraženy syr z mikrofali z frytkami od McCaina) dał nam do myślenia że oni chyba nie lubią Polaków i specjalnie się tak grzebali, bo wszyscy co przyszli po nas dostali żarcie dużo przed nami. Mój słowacki odcinek specjalny Zlate Moravce - Vel'ke Uherce tym razem rozkopany, progi na zdartym asfalcie, szczególnie przyjemne po ciemku. Czeski kawałek z Jablunkova do Cieszyna już wyremontowany - jechaliśmy w nocy, ale nawet w dzień chyba już nie powinno być korków. Za to tym razem poputałem drogę i niepotrzebnie pojechałem na Bielsko. Całe szczęście że była noc i zero ruchu. Nikomu nie życzę jazdy w dzień rozkopanym i zakorkowanym odcinkiem Cieszyn-Bielsko.
Serdecznie pozdrawiamy całą rodzinkę Paszczaków