Chyba już czas ruszyć z relacją, bo jak ją zacznę, to będę - mam nadzieję - miała motywację, żeby kontynuować
Dorobię tu w odpowiednim czasie spis treści, bo wiem, że to znacznie ułatwia nawigację po relacjach. Na razie musi być jakiś początek, czyli...
Wstęp
W zasadzie chyba już we wrześniu, po powrocie z pierwszej po 13 latach podróży do Chorwacji wiedziałam, że wrócimy tam za rok. Wiedziałam też, co nie zdarzyło nam się praktycznie nigdy (nie licząc Holandii, ale to nie było rok po roku), że wrócimy w to samo miejsce, a nawet do tego samego gospodarza. Wszystko było tak idealne, że zwyczajnie prosiło się o powtórkę, bo po zeszłorocznym wyjeździe pozostał spory niedosyt i wiele nieodwiedzonych jeszcze punktów z długiej listy. Hvar wydał się miejscem perfekcyjnym. A Jelsa spełniała nasze wszystkie oczekiwania związane z formami spędzania czasu, bliskością licznych cudownych zatoczek, możliwością zrobienia zakupów bez konieczności jeżdżenia gdziekolwiek, bezpośrednią bliskością centrum medycznego (oczywiście na zupełnie wszelki wypadek, który na szczęście nigdy się nie przytrafił). Sam apartament też bardzo nam odpowiadał, a ja całą jesień, zimę i wiosnę tęskniłam za ukochanym widokiem z balkonu, którym raczyliśmy się co rano na śniadanie i co wieczór przy zimnym winie.
W jakimś sensie już za pierwszym razem, pod koniec pobytu, czuliśmy się jak w domu. Podświadomie wracamy tam, gdzie było nam dobrze, skąd mamy piękne wspomnienia.
Chociaż uwielbiam wersję oryginalną, pozwolę sobie wkleić tą tegoroczną, która też bardzo mi się podoba
Tak więc plan powtórki miałam w głowie praktycznie od września. Ale nie wygłupiałam się z wczesną rezerwacją, bo niestety nie należymy do tych, którzy mogą sobie pozwolić (z różnych względów) na takie plany z rocznym wyprzedzeniem. Jednak koło listopada już mnie tak nosiło, że zaczęłam podpytywać naszego Nikolę o to, kiedy radzi rezerwować i czy cena pozostaje taka sama. Napisał, że Polacy zaczynają najwcześniej, już koło listopada, ale ruch jako taki zaczyna się koło stycznia. No to jeszcze trochę czasu. Odezwałam się ponownie po Nowym Roku, cena pozostawała dla nas bez zmian. Termin też był wolny (chciałam powtórzyć 2 połowę sierpnia, ale było to niestety ściśle uzależnione od terminu obozu starszej córki, a tego jeszcze, póki co, nie znałam). Tak więc poprosiłam Nikolę, żeby miał nas na względzie, gdyby ktoś zaczął się o termin dopytywać. Na razie brzmiało to jak przedwstępna rezerwacja, bez zaliczki. Był jeszcze jeden malutki problem. Mój M jeszcze nic nie wiedział o planie i prędko miał się nie dowiedzieć... Wiecie, jak to jest, różne priorytety
Jakoś w marcu dalej dopytywałam Nikolę, czy apartament nadal wolny, przynajmniej znałam już termin obozu i wiedziałam, że możemy jechać w 2 połowie sierpnia. W międzyczasie sumiennie odkładałam środki na wakacyjne konto. Nikola wciąż trzymał moją wstępną rezerwację bez zaliczki. Umówiliśmy się, że poczeka do początku maja, bo potem mogą zacząć się już zmasowane zapytania. Przyspieszając narrację, ostatecznie zaliczkę (mniejszą, niż rok wcześniej) zapłaciłam z duszą na ramieniu pod koniec kwietnia, a z początkiem maja o planie w końcu musiał dowiedzieć się M. Kiedy w końcu nadszedł ten moment, odetchnęłam z ulgą, że plan tegorocznego wyjazdu w końcu można uznać za otwarty na realizację. A więc trasa, noclegi, formalności.
Ogólnie miała być wersja ekonomiczna. Tym argumentem głównie przekonywałam M. Trasa najszybsza, po jednym noclegu w każdą stronę. Po zeszłym roku było nam o wiele łatwiej planować. Wiedzieliśmy, co nam się wtedy przydało, a czego brakowało, na co szło najwięcej kasy, na co wydawaliśmy ją bez sensu (pamiątki, drineczki na plaży itp.), więc lepiej można było zaplanować budżet. Tak więc plan pierwotny zakładał podobną do zeszłego roku trasę, tzn Czechy, Austria i nocleg w Słowenii. Najlepiej w tym samym miejscu na wsi niedaleko Ptuja. Oczywiście z ominięciem autostrady słoweńskiej. Próbowałam kilka razy wysyłać maile do właścicieli domu na wsi, w którym nocowaliśmy rok wcześniej. Bez odbioru niestety, więc odpuściłam. Szukając na booking ceny niestety nie były tak atrakcyjne, więc powoli zaczęłam się skłaniać ku podstępnej zmianie planu…Bo do Bośni znów mi się chciało Wszystko przemawiało za tym wariantem: odpadała opłata za autostradę w Cro, trasa była krótsza (oczywiście jedynie kilometrowo), benzyna tańsza, no i widoki z bajki.
Ostatecznie, przynajmniej w kwestii trasy, wyszło może nie do końca ekonomicznie, ale za to z przygodami, nieziemskimi widokami i cudownymi wspomnieniami.
Pozostawało szlifować plan, dalej odkładać fundusze i odliczać dni…
Kilka fotek na zajawkę, ale nie za dużo