Jesteśmy już prawie na miejscu. Na pobliskim placu napotykamy jego styranego życiem strażnika...
Na placu znajduje się także tablica wskazująca drogę do naszego celu.
A życie toczy się niespiesznie, w końcu czy jest coś ważniejszego, niż poranna filiżanka kawy i obserwowanie przechodniów?
Odbijamy w małą uliczkę.
I po chwili docieramy do celu.
Okazuje się, że jesteśmy pierwszymi (i jedynymi) gośćmi. Wchodzimy na dziedziniec domu, ale nigdzie nikogo nie ma. Dopiero po chwili z góry schodzi kobieta, która chyba ucinała sobie właśnie drzemkę. Sprzedaje nam bilety, a dziewczynki dodatkowo dostają w prezencie pamiątkowe pocztówki. Mamy dom cały dla siebie. Wejście kosztuje grosze i bardzo wszystkim polecam tu zajrzeć.
Na dziedzińcu, przed wejściem stoją doniczki z roślinami, m.in. z popularnym w polskich ogródkach skalnych (skalniakach) rojnikiem vel rozchodnikiem. Na Bałkanach roślinę tą często można znaleźć przy wejściach do domów. Uważa się, że przynosi ona szczęście domowi.
Wnętrze pod wieloma względami przypomina klasztor Derwiszów z Blagaj.
Oprócz mebli i przedmiotów codziennego użytku, można obejrzeć także stare zdjęcia.
Widok z okna imponujący!
Z balkonu też niczego sobie
Na dole, w osobnym pomieszczeniu można obejrzeć starą kuchnię, typową dla takich domów.
Jest też oczywiście fontanna z 4 dzbanami, reprezentującymi 4 strony świata.
Po kilkunastu minutach opuszczamy dom i ruszamy dalej, bez żadnego konkretnego planu. Idziemy wzdłuż zniszczonego w czasie wojny budynku oddalając się od ściśle turystycznego centrum.
Niektóre piękne budynki, zniszczone są na szczęście tylko w niewielkim stopniu.
Po chwili w oddali dostrzegamy leciwą piekarnię. Fantastycznie, bo właśnie mieliśmy w planie zakup tureckiej odmiany chleba, którą często je się również na Bałkanach. Pekara Stari Most na ul. Maršala Tita 91 pełna jest pysznych tradycyjnych wypieków, aż trudno się zdecydować. My jednak kupujemy tylko chleb, który planujemy zabrać na Hvar.
Byłam tak zaabsorbowana, żeby w jakikolwiek sposób dogadać się w piekarni, że zdjęć żadnych nie zrobiłam, ale może lepiej, bo każdemu pociekłaby na nie ślinka
Idąc dalej ulicą Tita nagle wita się z nami jakiś starszy pan. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że to ojciec Alicji, właścicielki hostelu, gdzie nocujemy. Gratuluje nam dobrego zakupu (chleba), pyta, gdzie idziemy i poleca napić się przed wyjazdem dobrej mostarskiej kawy (oczywiście cała rozmowa z jego strony w ojczystym języku). Naturalnie, taki mamy przecież plan! Swoją drogą, to fajne uczucie, spacerować w obcym mieście, gdzie nie zna się nikogo, kiedy nagle wita cię "stary dobry znajomy"
Żegnamy się więc i idziemy dalej, mijając po drodze sklepy mięsne (och, jaka szkoda, że nie możemy teraz nic kupić i zabrać ze sobą na grilla do Jelsy…) oraz kolejne pamiątki wojny.
Ten mercedes pasuje do tej scenerii idealnie
To ten sam budynek, który, z innej strony, mijaliśmy wcześniej przechodząc przez plac. Próbowałam dowiedzieć się coś na jego temat, ale póki co, nic nie znalazłam. Budynek stoi na rogu ulic Tolčeva i M.Tita.
Skręcamy z ulicy M.Tita (to jeszcze ona na zdjęciu) na równoległą uliczkę pełną kawiarni, sklepów i lodziarni.... Czas na obiecane lody.
A już kilkadziesiąt metrów dalej coś dla nas, czyli czas na kawę. Oczywiście nie może być inna, niż lokalna (bosanska kafa). Spontanicznie zajmujemy stolik przy malutkim placyku, gdzie obok właśnie rozstawili się sprzedawcy na targu. A tu mydło i powidło, ale przeważają warzywa i owoce oraz miejscowe destylaty i pseudo (podrasowane syropami smakowymi) miody.
Polski akcent w tle
Miejsce, które wybraliśmy na kawę w zasadzie nie jest kawiarnią, tylko małą restauracją czy raczej bistro o nieco mylącej w tej sytuacji nazwie „Biffe Ribarnica”, ale w czym to przeszkadza. Kiedy dziewczyny konsumują swoje lody i rozglądają się po targu, my mamy 5 minut dla siebie. Przeuroczy starszy pan, odpalający papierosa jednego od drugiego, niespiesznie przyjmuje zamówienie ale już po chwili zjawia się z tygielkami i instrukcją obsługi Na nic się zdają odmowy picia kawy z cukrem, pan po prostu wrzuca nam kostki do filiżanek. Inaczej to nie bosanska kafa!
Kiedy już zostawia nas sam na sam z kawą, przy stoliku przed wejściem siadają dwie starsze panie a po chwili podchodzi do nich pan, który właśnie zrobił zakupy na targu.
- Kupiłem paprykę na obiad, nie wstyd ci kobieto, że tu sobie siedzisz na kawce i plotkujesz?
- Lepiej mi powiedz, kim jest ten mężczyzna, z którym widział cię wczoraj Gojko!
Po chwili przed lokalem zjawia się żona (?) naszego kelnera. Cóż za urocza scenka, całkowicie skrada moje serce.
No dobrze, pora się zbierać. Żegnamy się z przemiłym kelnerem i ruszamy powoli w kierunku Starego Mostu. W sumie nie wiem, czemu tak na okrągło trochę idziemy, bo nasze lokum jest po tej samej stronie Neretwy, prawie na ul. Tita, na którą za chwilę wrócimy drugim mostem. Chyba po prostu nie chcemy jeszcze żegnać się z Mostarem.