DZIEŃ 2
16.08.2019 piątek, Zagrzeb-MostarWstajemy w miarę wyspani i o 7:00 meldujemy się na śniadaniu w niewielkiej hotelowej restauracji. Szału nie ma, ale jest góra usmażonych przed chwilą naleśników, co bardzo pasuje dziewczynom. Sam hotel trochę… dziwny, ale na jedną noc zdecydowanie się nadaje.
Zagrzeb opuszczamy o 8:00 i bez spowolnień po niedługim czasie wjeżdżamy na autostradę, którą sprawnie mkniemy w kierunku granicy w Gradiška. Do granicy z BiH dojeżdżamy po godzinie i 20 minutach.
W sumie nawet nie ma kolejki, stoi dosłownie kilka samochodów po stronie chorwackiej. Ale czynne jest tylko jedno okienko i już po kilku minutach widać, że mimo wszystko może to trochę potrwać...
Mamy jednak szczęście bo celnik, który właśnie otworzył drugi przejazd, wywołuje z końca kolejki akurat nasz samochód
Omijamy więc kolejkę i już po chwili jesteśmy na moście granicznym na rzece Sawa.
Niestety tu już nie jest tak fajnie, bo most zawalony samochodami w obydwu kierunkach, co nie wróży szybkiego przejazdu. Słońce przypieka, pozostaje tylko cierpliwie czekać. Ta kolejka jednak tylko tak groźnie wygląda, w praktyce na moście staliśmy niecałe 20 minut, sam wjazd do BiH bez najmniejszych problemów – pan celnik rzuca od niechcenia okiem na dowody i zieloną kartę, uśmiecha się spod wąsa i macha na pożegnanie.
Jesteśmy w naszej ukochanej Bośni i Hercegowinie
(w Republice Serbskiej, co dobitnie podkreślają serbskie flagi na każdym kroku) i po kilkunastu kilometrach śmigamy już autostradą, która w tym momencie ma niecałe 30 km i kosztuje 2,5 KM.
Autostrada kończy się na przedmieściach Banja Luki. Tegoroczna trasa jest nieco inna, niż ta, którą pokonaliśmy rok temu w drodze do domu. Absolutnie nie żałuję tego pomysłu, wręcz przeciwnie, jestem zachwycona. Niestety zdjęć z Banja Luki nie będzie, bo jedziemy tylko tranzytem
Pierwszy króciutki postój na bośniackiej ziemi robimy na północy Banja Luki – na stacji benzynowej, gdzie tankujemy najtańszą benzynę, jaką widzieliśmy w Bośni, a stacji (o czym nieco później) mijaliśmy naprawdę wiele. My tankujemy za 2,20 KM (co daje jakieś 4,85 zł tamtego dnia, co przy polskich cenach paliwa wtedy, np. na stacji Makro po 5,20, jest absolutnym hitem), a najdroższa, jaką gdzieś w głębi kraju widzieliśmy, była bodajże za 2,36 KM. Stacja mieści się
dokładnie tu Ale największe wrażenie robi na nas nie cena paliwa, a sama stacja. Pierwszym pozytywnym zaskoczeniem jest czystość toalety. A to dopiero początek. Sklep w środku wypucowany jak na święto, przy stolikach siedzi sporo mężczyzn popijając kawę, w ogóle nie czuć, że to stacja, bardziej chyba restauracja. Ale największym hitem jest pan, który… myje karcherem stanowiska podjazdu do dystrybutorów. Serio, z czymś takim się nigdy nie spotkałam. Wszędzie czysto, wręcz sterylnie. Na drogę kupujemy sobie podwójne espresso w tak śmiesznej cenie, że aż trudno uwierzyć (równowartość niecałych 2 zł) i tak smaczne, że szkoda, że tak szybko się kończy
Bezkolizyjnie mkniemy dwupasmową ulicą przez miasto, niestety omijając szerokim łukiem centrum. Po niedługim czasie opuszczamy Banja Lukę, trochę z żalem, bo chętnie by się zobaczyło ją chociaż w pigułce.
Ale w planach mamy dojechanie do Mostaru po południu, a po drodze jeszcze kilka przystanków, więc musimy odpuścić. Na marginesie, nazwa „Banja Luka” wywołuje u mnie bardzo miłe wspomnienia gastronomiczno-kulturalne. Kilkanaście już chyba lat temu była w Warszawie karczma nosząca taką nazwę. Prawdziwa bałkańska oaza przy głośnej i ruchliwej ulicy Puławskiej ma wysokości Parku Morskie Oko, z bardzo przyjemnym ogrodem, całkowicie odciętym od ulicy przez gęste drzewa. Jedzenie było wyborne a co weekend grała na żywo kapela. Banja Luka wprawdzie wciąż w stolicy funkcjonuje w ścisłym centrum, ale to już nie to samo. A właściwie zupełnie coś innego. Wielkim smutkiem napawa mnie fakt, że takiego miejsca nigdy potem nie było i pewnie nie będzie już w mieście...
Wracając do współczesności a konkretnie do trasy – pierwszym miejscem, które planujemy zobaczyć po drodze do Mostaru, jest Krupa na Vrbasu, czyli wodospady na rzece Vrbas, do których obejrzenia zachęcił nas oczywiście niejaki Robert Makłowicz w odcinku o Banja Luce i okolicach.
Zatem transmisja danych wyłączona, mapa ściągnięta wcześniej, punkt docelowy ustawiony. Jedziemy tak, jak nas nawigacja prowadzi. Początkowo wszystko idzie dobrze, widoki nam się podobają, a im głębiej się zapuszczamy w pagórkowate tereny za Banja Luką, tym bardziej nam się podoba. Trochę tu jak w Bieszczadach, pięknie i zielono. A to dopiero przedsmak tego, co czeka nas dalej.
W pewnym momencie mały dysonans.
Nawigacja każe skręcić w lewo. A jedyna droga (szutrówka), jaka w tym miejscu się krzyżuje z „główną”, jest w prawo. W lewo tylko pola. No sami popatrzcie (nie, w lewo na pewno nie ma drogi):
No to pięknie. Zawracamy. Może skręt był gdzieś wcześniej. Aktualizuję trasę i nagle okazuje się, że do wodospadów mamy teraz 20 km, a dopiero co były ledwo 4! Ale ewidentnie nie było gdzie skręcić w lewo! No nic, jedziemy nadrabiając drogi.
Najwyraźniej coś poszło nie tak. Bardziej niż o dodatkowe kilometry, boję się o czas, bo naprawdę zależy mi, aby w końcu dojechać do Mostaru tak, żeby dało się go obejrzeć za dnia.
No to jedziemy dalej. Momentami nawigacja prowadzi nas po naprawdę uroczących wsiach, gdzie droga nagle robi się tak wąska, że mamy wrażenie, jakbyśmy zaraz mieli wjechać komuś na podwórko.
Po chwili mijamy stadko owiec. Zdezorientowany starszy pan, który go pilnuje, ze zdziwieniem patrzy na nasz samochód, którego raczej się tu nie spodziewał. Chciałam zrobić zdjęcie panu, bo wyglądał z tym stadem kapitalnie, ale jakoś zabrakło mi odwagi, bo patrzył się prosto na nas.
Jedziemy dalej, przez cudne wioski w górach. Zastanawiamy się, czym zajmują się ludzie tu mieszkający. Pól uprawnych jako takich nie widać, w każdej większej wsi jest natomiast szkoła. A dosłownie w każdej – czy to większej, czy mniejszej, jest mechanik samochodowy wulkanizator!
Po pół godzinie krążenia po górach zjeżdżamy do jakiejś doliny, gdzie według nawigacji, powinien być nasz cel. Oczywiście celu nie ma. Jestem trochę zła, ale trudno, ten punkt wycieczki musimy odpuścić.
Jak wielkie jest moje zdziwienie, kiedy po powrocie do domu, któregoś wrześniowego wieczoru przeglądam zdjęcia z wyjazdu i nagle przybliżam to….
Na tabliczce jak wół stoi : Krupa na Vrbasu! Czyli przejechaliśmy przez tą wioskę nawet o tym nie wiedząc! Było to już po tej pomyłce trasy, kiedy musieliśmy nadrabiać kilometry. Słów brak…
A oto i sam Vrbas, który od tego momentu będzie nas prowadzić:
Kilkanaście minut po południu docieramy (w sumie dość przypadkiem) do miejsca, które również bardzo chciałam zobaczyć – do punktu widokowego za zaporą na Vrbasie,
dokładnie tu Spotykamy tu akurat dwa samochody z polskimi tablicami, obydwa z Wrocławia, chociaż wygląda na to, że kierowcy się nie znają. Chwilę rozmawiamy o drogach w Bośni i o tym, że nie tylko nas nawigacja nie doprowadziła do celu, którym były wodospady.
Widoki trochę jak w Norwegii, nie spodziewałam się, że tak tu pięknie.