DZIEŃ 1
15.08.2019 czwartek, Warszawa-Zagrzeb
Dzięki temu, że urlop mam już od początku tygodnia, na spokojnie ogarniam pakowanie, zakupy, wymianę kun itp. Większość bagaży pakujemy do samochodu już w środę wieczorem.
Nawet w miarę wyspani (wreszcie udało nam się spać nieco dłużej niż 4 godziny przed trasą), wstajemy po 4:00 i przed 6:00 ruszamy. Plan oczywiście zakładał 5:00, ale mały poślizg jest nieodzownym elementem każdej podróży. A jej początek jest dość nieoczekiwany...
Wsiadamy do samochodu i okazuje się, że w domu zostały kapelusze, po które szybko wracam. Biegnąc szybko do klatki, w porannym powietrzu czuję specyficzny smród spalenizny. Jakby paliły się śmieci w jakimś koszu. Albo, co gorsza, jakieś mieszkanie. Dobrze, że wracam do domu, przy okazji sprawdzę, czy na 100% wszystko wyłączyliśmy. Dzień wcześniej w tv pokazywali blok, którego elewacja spłonęła do chyba 9 piętra, bo zapaliły się śmieci na dole pod blokiem. Taka wizja nam raczej nie grozi, ale mam tendencje do zapominania o żelazku… Żelazko i wszystko inne na szczęście wyłączone, ale nawet w mieszkaniu czuć zapach spalenizny. Wyglądam mimochodem przez balkon, wszędzie dookoła unosi się biały dymek. Wygląda trochę jak poranna mgła. Zjeżdżam na dół i w drodze do samochodu już wszędzie widoczny jest dymek a smród coraz bardziej odczuwalny. Trochę spalenizna, trochę jakby paliwo. Ruszamy w kierunku południowej wylotówki z Warszawy i już widzę, że ten dymek to już praktycznie obejmuje całą Ochotę. Bardzo dziwne... Po chwili już wiemy, skąd się wziął. Mijamy lotnisko i widzimy, że na pasie stoi wielki samolot cargo, który cały dymi, a z każdej strony otacza go straż pożarna, lejąca na samolot hektolitry wody. Jak się godzinę później okaże, o 6:00 było lądowanie awaryjne, z powodu zapalenia się silnika. Ale przesyłki pewnie nie dolecą do adresatów… Co ciekawe, tego dnia na Okęciu było później drugie awaryjne lądowanie samolotu bodajże z Zurichu, tym razem z pasażerami na pokładzie, oraz jedno, już nieco groźniej wyglądające, w Rosji
Trasa do Częstochowy mija nam błyskawicznie, a tam docieramy do otwartego zaledwie przed tygodniem nowego odcinka autostrady. Ulica Gościnna 69 to adres, który należy zapamiętać, aby przez miasto (ale na szczęście nie centrum) dostać się do wjazdu, który w żaden sposób nie jest jeszcze oznaczony, nie prowadzą też do niego żadne znaki. Tak więc nawigację ustawiamy na czyjś dom i faktycznie zaraz za nim jest wjazd. A sam nowy odcinek – bajka. Jeszcze mało kto wie, że już go otwarto, więc po drodze mijamy dosłownie pojedyncze samochody.
Potem już sprawnie do granicy z Czechami, ale najpierw postój na BP w Mszanie, który okazuje się strasznym błędem. O 10:00 są tam takie dzikie tłumy, że tracimy w sumie prawie 45 minut na czekanie do dystrybutora, a potem do kasy. Najgorsze, że i tak nie można nalać do baku, dopóki ktoś przed nami nie zapłaci. A on musi najpierw odstać w kolejce, która ciągnie się przez cały budynek, a nawet na zewnątrz! Następnie w tej samej kolejce stoimy my. Po straconym tu czasie jak najszybciej opuszczamy stację i ruszamy na planowany postój na parkingu przy stacji w Bohuminie, kilkanaście kilometrów dalej od Mszany. Na stacji, jak rok wcześniej, kupuję winietę, bez przepłacania, w nominalnej cenie. Potem szybkie śniadanie, rozprostowanie kości i pora jechać dalej.
Godzinkę dalej lądujemy w pierwszym korku – roboty drogowe... Znów tracimy przynajmniej pół godziny. A po korku jest jeszcze weselej, bo nagle na komputerze wywala jakiś błąd silnika! Zjeżdżamy na pobocze. Stres na maxa, bo generalnie jesteśmy po środku niczego, upał leje się z nieba, cienia nie ma, auto było sprawdzane przez wyjazdem, więc o co chodzi Dzięki Bogu nic nie dymi, nic się nie leje, po kilkunastu minutach tego przymusowego postoju ikonka znika. Oddychamy z ulgą i ruszamy dalej Oby więcej się nie pokazała. Chwilę po 14:00 mijamy jeziora, a właściwie zbiorniki na rzece Dyja. Jest to jednocześnie rzeka graniczna pomiędzy Czechami a Austrią.
Faktycznie, za chwilę już Mikulov. Po raz kolejny tylko przejazdem. Co roku jadąc tą trasą obiecujemy sobie nocleg albo chociaż szybkie zwiedzanie, ale zawsze chcemy jechać ciągiem jak najdalej, więc szkoda nam po prostu czasu. I po chwili już austriackie Drasenhofen. Ile razy przejeżdżamy przez to miasteczko, mam wrażenie, że czas się tu zatrzymał dawno temu, nikt nie odnawia budynków mieszkalnych, wszystko wygląda dość przygnębiająco. Może nie jest to po prostu opłacalne przy tak dużym ruchu tranzytowym.
Po niedługim czasie śmigamy już austriacką autostradą. Widoki nudne, same elektrownie wiatrowe albo pola z wysuszonymi słonecznikami. Wiedeń mijamy sprawnie i bez specjalnych spowolnień o 15:00. Bardzo lubię jeździć po austriackich autostradach (oczywiście pod warunkiem, że są w pełni przejezdne), w zdecydowanej większości to 3-pasmówki (obwodnica Wiednia nawet 4), a do tego zaskakująca kultura jazdy. Jeśli na tablicach pojawia się komunikat o zwolnieniu nawet do 80 km/h, wszyscy bardzo przepisowo zwalniają i faktycznie tyle jadą.
Godzinkę za Wiedniem zatrzymujemy się na krótko, podobnie jak rok wcześniej, na stacji Shell w Maierhöfen na siku i lody. Benzyna tak droga, że nawet nie myślimy o tankowaniu (super za 1,6 EUR, diesel 1,57). Drugie tankowanie zrobimy dopiero w Ptuju.
Mam wrażenie, że droga przez Austrię tym razem strasznie się wlecze i wzdychamy tylko co chwila, w nadziei, że w końcu pojawią się znaki na Słowenię. W końcu jest! Przed Spielfeld odbijamy 69-tką na Mureck i Trate. Tu uwaga, może komuś się przyda. Kawałek po zjeździe z autostrady, dokładnie tu jest niewielka i zupełnie niepozorna stacja benzynowa, gdzie benzyna była kilkadziesiąt centów tańsza, niż na wcześniejszym Shellu na autostradzie (dokładnej ceny nie pamiętam). W zasadzie to nawet tańsza niż w Ptuju, ale to odkryjemy dopiero wracając z wakacji. Także stację polecam.
Bardzo podobają nam się mijane wioski i przygraniczny Mureck, życie toczy się tu niespiesznie, ludzie siedzą sobie w kawiarnianych i restauracyjnych ogródkach i aż by się chciało zatrzymać na jedno espresso, ale czasu szkoda. No i te kolorowo pomalowane domy, aż nierealne, że bywają tak ładne miejsca.
Ale nas już ciągnie do Słowenii, do której wjeżdżamy po kilku minutach (17:53).
Późnopopołudniowa Słowenia jest balsamem na oczy i duszę po tylu godzinach pędzenia autostradami. Wszechobecny kolor zielony (pola, lasy, łąki), pasące się co jakiś czas krówki, dojrzewająca kukurydza, przepięknie zadbane przydomowe ogrody i równo przycięte trawniki – takie widoki naprawdę pozwalają odpocząć bez wychodzenia z samochodu. Chyba nigdzie nie widziałam tak zadbanych wsi, jak tutaj. Ale tym razem nie nocujemy w Słowenii.
W miasteczku Lenart mijamy dość nietypowych użytkowników drogi
A kawałeczek za rondem, piękny kościółek i równie ciekawą architektura.
Za Lenartem mijamy malutkie jezioro, które pomimo niewielkiego rozmiaru, ma nawet swoją nazwę - to Jezero Radehova.
Jeszcze kilkanaście minut i będziemy w Ptuju.
W oddali mijamy klasztor Świętej Trójcy na wzgórzu. Rok temu przejeżdżaliśmy inną drogą, nieco bliżej, ale też nie mieliśmy już siły na zwiedzanie.
Jeszcze kilka słoweńskich landszafcików:
W Ptuju tankujemy na tej samej stacji, co rok temu. Trochę nas potem wywozi w pole nawigacja, ale na szczęście dużo czasu nie tracimy. W tą stronę z Ptuja zapamiętamy głównie stację i most.
Przejazd przez Słowenię bez korzystania z autostrady zajmuje nam, razem z tankowaniem, niecałe 1,5h. Moim zdaniem to jest świetne rozwiązanie, raptem 30 min dłużej niż autostradą (oczywiście zakładając, że się ona nie przykorkuje przed granicą), a 30 EUR w kieszeni zostaje na dobrą kolację w Cro.
Ostatnie kilometry w Słowenii upływają pod znakiem kościółków:
No to w końcu jesteśmy chociaż w docelowym kraju Jak widać, przejazd przez granicę to czysta formalność i zajmuje jakieś 15 sekund
Ostatni rzut oka na góry, bo zaraz autostrada.
Do Zagrzebia docieramy niestety już po zachodzie słońca. Liczyłam się z tym, że miasta raczej nie zwiedzimy. Musi poczekać na swoją okazję... Tym razem chcemy tylko zjeść a potem jedyny słuszny kierunek - łóżko
Studiując przed wyjazdem mapy, napaliłam się bardzo na sympatycznie wyglądający lokal z grillem. Grill Kremenko znajduje się dosłownie 20 metrów od hotelu a ceny mięsa śmieszne, w porównaniu z nadmorskimi. Plan na solidne burgery był więc już od dawna. Jak wielkie jest nasze rozczarowanie, kiedy po 14 godzinnej podróży, potrzebując jedynie sytego posiłku i snu, całujemy klamkę, bo w lokalu mają akurat… urlop! Taka kartka przynajmniej wisi na drzwiach. Jękom dziewczyn nie ma końca, a i my jesteśmy źli.
Postanawiamy więc rozejrzeć się po okolicy, a nie jest to raczej miejscówka obfitująca w bary czy restauracje. Po kilku minutach spaceru w stronę pętli tramwajowej znajdujemy jednak rząd kilku budek i pawilonów, do złudzenia przypominających „lokale” z warszawskiego Ronda Wiatraczna, czy nawet Dworca Zachodniego. Klimat pierwyj sort! W jednej budzie mają kebaba, w drugiej nawet i burgery, które niestety daleko odbiegają od naszych wyobrażeń o burgerach idealnych. No niestety, nie ma nic lepszego, na plus tylko to, że jeden kosztuje tylko 15 kn i jest olbrzymi.
Wystarczają nam spokojnie 3 na 4 osoby. Po tej mało wystawnej uczcie na nieco brudnych stolikach przed pawilonem, w towarzystwie wszechobecnych komarów i lokalnych pijaczków, wracamy do hotelu i przed 22:00 padamy wszyscy.
Nocleg mamy typowo tranzytowy, niedaleko autostrady do Splitu. Ale jutro nie tą będziemy jechać.
Sam hotel raczej z kategorii niskobudżetowych, a nocleg wypadł tutaj, bo miałam akurat na niego dużą zniżkę. Szału nie ma, przydałby się remont, ale jest czysto, łóżka wygodne. Na nieszczęście nie działa lodówka i niestety nikt nam jej już nie uruchomi o tej porze, ale miła pani z recepcji godzi się, aby przechować nasze serki, wędliny itp. oraz wkłady do lodówki samochodowej w hotelowej restauracji.
W recepcji pobierają równowartość 12 zł od osoby (dzieci za darmo) podatku miejskiego. Muszę przyznać, że jest to kwota mocno wygórowana za przebywanie w mieście niecałych 10 godzin…
Trasa pierwszego dnia wyglądała tak i zajęła nam ok 14 godzin (straciliśmy w sumie prawie 3 godziny przez stację w Mszanie oraz w korki w Czechach).
W następnym odcinku przeniesiemy się do naszej ukochanej Bośni i Hercegowiny, która tym razem nie na deser, a na przystawkę W tym roku postawiliśmy na inną trasę, przez Banjalukę - był to absolutny strzał w 10